Kilkudniowe
Dystans całkowity: | 19089.00 km (w terenie 2528.00 km; 13.24%) |
Czas w ruchu: | 1177:00 |
Średnia prędkość: | 16.22 km/h |
Maksymalna prędkość: | 62.50 km/h |
Liczba aktywności: | 184 |
Średnio na aktywność: | 103.74 km i 6h 23m |
Więcej statystyk |
Do Istebnej
-
DST
139.00km
-
Teren
50.00km
-
Czas
08:19
-
VAVG
16.71km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Michał namówił mnie (choć w sumie specjalnie nie musiał się wysilać) na wyjazd do Istebnej. Krótki, ale jak się później okazało, intensywny.
Rano wstawać się nie chce i na myśli o kilometrach do przekręcenia jakoś ciężko się zebrać. Ostatecznie wyruszam tak, że na miejscu spotkania z "siostrami z Fiata", czyli pod BP, jestem obsunięty ponad kwadrans. Prowadzeniem obejmuje Michał i tak toczymy się bokami i terenem w stronę Tychów i Pszczyny.
Jadę przeważnie z tyłu, bo trzecie koło nieco jednak spowalnia. Na zjazdach też muszę się nieco hamować. Ale przetaczamy się dość sprawnie aż do Skoczowa, gdzie na rynku zasiadamy do szybkiego obiadku. Posileni wbijamy na rowerowy szlak wzdłuż rzeki Wisły i toczymy się nim aż do Wisły. Droga raczej nudna. Trochę też daje się we znaki zmęczenie. Tymczasem przed nami jeszcze gwóźdź dzisiejszego dnia - Kubalonka.
Do przełęczy zaczynamy wspinaczkę asfaltem ale dość szybko extra balast mocno mnie spowalnia. Chłopaki mi odchodzą i znikają za zakrętem. Po drodze przyuważam, że jest alternatywa dla ruchliwej krajówki i odbijam w prawo na zielony szlak. Wjeżdżam tylko niewielki kawałek za asfalt. Gdybym był wypoczęty to może nawet i z przyczepą bym się wdrapał. Zamiast tego zrobiłem sobie nieduży wypych. Ma to ten plus, że nogi popracowały w innym rytmie i innymi mięśniami. Dzięki temu na przełęczy jestem nawet dość wypoczęty, jak na ten etap podróży. Zaskakuję też chłopaków zachodząc ich z boku :-)
Potem już w kupie toczymy się dalej aż do kwatery. Trochę naokoło, bo GPS Przemka mówił, że trzeba nam gdzieś w bok odbić ale wybraliśmy jednak wygodny asfalt. Zostawiamy bagaże i na pusto ruszamy do sklepu na zakupy. Tym razem Michał nadaje kierunek. Ruszamy na asfalt, ale urządzonko mówi, że my mamy w drugą stronę. Skrótem.
Kozacki ten skrót. 1,5km po betonowych płytach, non-stop na klamkach, przejazd przez jakiś strumyczek i kilkaset metrów znów po betonowych płytach ale tym razem w górę. To chyba tu nas ten Przemkowy GPS chciał zesłać. Ładnie byśmy się urządzili. Wracamy z zakupami znów naokoło asfaltem.
Potem jeszcze tylko prysznic i dzień kończymy na posiedzeniu w pobliskiej pizzerii na zimnym browarku i pysznej specjalności zakładu.
Link do pełnej galerii
Jeszcze nie jest za ciepło.
Pszczyna.
Skoczów.
Kubalonka.
Tymi płytami po prawej do sklepu, gdzie tam na lewo od tych domków za drzewami :-)
Kategoria Kilkudniowe, Z trzecim kołem
Powrót z Lubomierza
-
DST
162.00km
-
Teren
10.00km
-
Czas
08:55
-
VAVG
18.17km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Czas w górach jakoś inaczej płynie i powrót nadszedł zdecydowanie za szybko. Zbieramy się trochę niemrawo i zejście z Jasienia zaczynamy nieco po 8:30. Właściwie to całkiem sporo udaje mi się zjechać. Bez przyczepki może nawet całą drogę by się udało. Tyle, że dziś było sucho. Poprzednim razem, jak popadało, to nawet schodzenie było bardzo trudne.
Na dole Michał zostawia część rzeczy w samochodzie i przebiera się w rowerowe obciski. Ruszamy na asfalt nieco gdzieś około 9:30. Po drodze postój po napoje a potem jednym skokiem dotaczamy się do Mszany Dolnej i dalej aż do Lubienia. To chwila na łyk wody i wjeżdżamy na dawną Zakopiankę. Droga właściwie pusta. Czasem tylko jakiś samochód i całkiem sporo rowerzystów. Tu przez kawałek jedzie z nami szosowiec z Mszany. Trochę rozmawiamy. Rozjeżdżamy się przed Myślenicami.
Spora część drogi powrotnej przebiegała tak jak dojazd. Za Myślenicami dalej jedziemy znaną trasą. Dzień jest znacznie cieplejszy od niedzieli. Mimo tego jadę całą drogę w długich spodniach, które na starcie były wręcz konieczne. Chłodek był zauważalny. Później można było już kręcić całkiem na krótko ale jednak się na to nie zdecydowałem. Dzięki temu miałem nogi cały czas nieźle ogrzane i kręciło mi się dość dobrze. Choć nie za szybko. Pewnie jakiś udział w tym miała przyczepa. Na zjazdach dawała mi sporo rozpędu. Na płaskim, jak się już rozbujałem, to też leciało mi się trzema kołami nieźle, ale podjazdy bywały ciężkie.
W Wadowicach mieliśmy zamiar się obiadować ale lokale przy rynku nie dość, że w ruchliwym miejscu to jeszcze dość pełne. Żeby nie tracić czasu ruszamy w kierunku na Zator. Jechaliśmy w tą stronę "28" i było trochę ruchu. Teraz spodziewamy się większego więc wybieramy sugestię Garmina na boczne drogi. Potem odpuszczamy jazdę do Zatoru ścinając w kierunku na Oświęcim.
Na wjeździe do miasta robimy chwilę przerwy przy Orlenie. Wciągamy co tam mieli odgrzewanego i dalej przebijamy się w stronę Mysłowic. Dystans wskazywany przez nawigację jest już taki, że czujemy się prawie jak w domu. Zaczynam powoli zamulać. Do Mysłowic docieramy około 19:00. Żegnam się z Michałem, który kręci jeszcze zrobić rzut na taśmę przy grillu a ja solo przetaczam się do Sosnowca.
Jadę na Stawiki i dalej na czerwony szlak do Milowic. Stamtąd już standardem przez Czeladź do Wojkowic i do domu. Docieram do domu nieco po zachodzie słońca ale jeszcze za jasności. Znów zimny browar smakuje jak ambrozja :-)
Trochę szkoda, że sobota się spaskudziła bo brakło choć jednego dnia by pośmigać po górach na rowerku. Ale w przyszły tygodniu jest już plan wyjazdowy więc będzie okazja odrobić. Ten weekend i tak był udany bo jestem kompletnie wypompowany :-)
Link do pełnej galerii
Ostatnie rzuty okiem przy zejściu z Jasienia.
Potem już głównie jazda.
I czasem tylko chwila przerwy na foto jakiejś osobliwości.
Wadowice pełne ludzi.
Podsumowanie powrotu.
Kategoria Kilkudniowe, Z trzecim kołem
Deptanie przy Jasieniu
-
DST
9.00km
-
Teren
9.00km
-
Czas
01:40
-
VAVG
11:06km/h
-
Aktywność Chodzenie
Dzień regeneracyjny spędzony głównie na leżeniu, jedzeniu, zrywaniu boków ze śmiechu i wprowadzaniu napojów rozweselających.
Między tym wszystkim zrobiliśmy jednak z Michałem rundkę zaopatrzeniową czyli jakieś 4km zejścia i tyle samo wejścia po świeży chleb, wodę mineralną i kilka innych drobiazgów. Dzień przyjemnie ciepły i słoneczny z przemykającymi chmurami.
Wieczorkiem idziemy jeszcze z Michałem na polanę widokową położoną jakieś 100m wyżej podziwiać zachód słońca. Piękna panorama, fotograficzne chmurki. Warto było się ruszyć te kilkaset metrów.
Dreptamy po zaopatrzenie.
Widoczki tam cudne. Aparat tylko namiastkę utrwala.
Wieczorkiem zachód słońca.
Poświęciliśmy mu dłuższą chwilę. Naprawdę warto było.
Link do pełnej galerii
Kategoria Erzac, Kilkudniowe
Do Lubomierza
-
DST
163.00km
-
Czas
09:03
-
VAVG
18.01km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Plan na długi weekend był taki, że z Michałem jedziemy do Lubomierza na bacówkę. Start miał być w sobotę ale pogoda była taka, że moczyć przestało dopiero około 11:00 a opady przesuwały się w stronę Krakowa. Wychodziło więc na to że byśmy ścigali deszcz i startując tak późno wejście na górę mielibyśmy w ciemnościach. Odpuściliśmy i umówiliśmy się na start o 7:30 w niedzielę.
Zbieram się w miarę sprawnie ale jednak zaliczam poślizg i startuję o 6:42. Kręcę przez Będzin do Sosnowca. W okolicach Żylety spotykam Maćka, Tomka i Pawła jadących na ustawkę przy Pogorii 3. Tylko się witamy i zamieniamy kilka słów bo mnie goni czas. Ostatecznie na BP, gdzie się umówiłem z Michałem, jestem spóźniony jakieś 15 min. Jedziemy jeszcze po małe zapasy na drogę i potem już rozpoczynamy jazdę właściwą.
Trasa na kresce więc nie będę opisywał detali. Rano było jeszcze fajnie pustawo na drogach. Potem ruch nieznacznie się wzmógł ale nie było tragicznie. Jechało nam się całkiem dobrze mimo tego, że wlokłem za sobą przyczepkę.
Przerwę obiadkową robimy dopiero w Myślenicach. Dzięki Garminowi udaje się namierzyć całkiem sympatyczny lokali z niezłą paszą za przyzwoite pieniądze. Posileni kręcimy do Mszany Dolnej. Ostatnie 10km odcina mi parę. Dopiero na powrocie zatrybiłem, że ten kawałek to było cały czas pod lekką górkę. Nie pomagał jednak na dojeździe fakt, że Michał podjeżdżał na luzach a ja się męczyłem. Co prawda on na pusto ale mimo wszystko.
Kiedy kończymy jazdę po asfalcie robię foto z pomiarów Garmina. Na dystansie ponad 150km średnia 20,4. Nawet nieźle. Szybko jednak leci na pysk po tym jak udaje nam się wykonać wypych pod bacówkę na Jasieniu. spada poniżej 18km/h ale wcale się nie dziwię. Na dystansie niecałych 4km różnica wysokości to ponad 300m. Miejscami są niezłe stromizny z ruchomym podłożem.
W nagrodę na mecie zimny browarek. Smakuje po takim rajdzie wyśmienicie. A potem już integracja z dezintegracją.
Link do pełnej galerii
Chwila przerwy w Zatorze.
Kalwaria Zebrzydowska. Objeżdżamy ją bokiem.
Most w samym środku chyba wsi. I to tylko dla pieszych. Chyba pozostałości po jakimś szlacheckim dworku. O ile mnie pamięć nie myli to było to w Lanckoronie. Niedaleko też całkiem "wypasiony" kościół.
Robią się widoczki. Ale najpierw trzeba zapłacić za nie ostrymi podjazdami.
Pomiary przed wypychem...
... i po wypychu.
Kategoria Kilkudniowe, Z trzecim kołem
Powrót po integracji
-
DST
112.00km
-
Teren
10.00km
-
Czas
06:23
-
VAVG
17.55km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zbieramy się do powrotu równie niespiesznie jak do wczorajszego jeżdżenia. Warunki pogodowe są nieco bardziej przyjazne do kręcenia bo spadła temperatura i chmury przesłoniły słońce jednak dalsza część dnia może nie być tak ciekawa. W prognozie są kilkugodzinne opady. Na razie jest jednak dużo optymizmu.
Ruszamy około 10:00. Nawet dość sprawnie. Kręcimy do Opactwa w Tyńcu. Prezes z kilkoma osobami zostaje na mszy. Reszta grupy rusza dalej. Kręcimy wzdłuż Wisły drogę powrotną na kierunku do Oświęcimia. Pojawiają się jakieś niegroźne kropelki, które miejscami zanikają i wracają. W Kamieniu przystajemy na gorącą herbatę, lody, ciasto. I tu nas dopada opad intensywniejszy. Czekamy w nadziei, że ustanie lub choć osłabnie.
Dogania Prezes na tym oczekiwaniu. W końcu ruszamy bo czas ucieka. Opad to się wzmaga, to słabnie. Porzucamy kierunek Oświęcimia. Marcin skraca nam drogę celując w Alwernię i dalej do Chrzanowa. Fajna droga choć nie do końca można cieszyć się jej urokami. Mimo zabezpieczeń przeciwdeszczowych i tak jesteśmy mokrzy.
Po drodze jeszcze Paweł zalicza wjazd na pinezkę i w deszczu zmuszony jest przeprowadzić szybki serwis.
W okolicach obiadowych trafiamy do Bolęcina, gdzie zatrzymujemy się przy zajeździe "Nawsie". Specjalizacja - zapiekanki. Wydawało mi się, że to nędzne danie na obiad ale po konsumpcji stwierdziłem, że jednak trochę na tym paliwie pojadę. Zapiekanka była duża i smaczna. Podlana jeszcze gorącą herbatą nieco wzmocniła optymizm i zapał do jazdy.
Powoli też ustawał opad. Stopniowo można było się pozbywać kolejnych warstw. W Chrzanowie jest już dość sucho. Jaworzno, którego nie lubię przejeżdżać nocą bo straszliwie mi się dłuży, przeskakujemy dość sprawnie. Tu też żegnamy chłopaków z Mysłowic. Paweł z Darkiem i Andrzejem. Odbijają na inną trasę. My mozolnie przebijamy się w stronę Fashion House.
Tempo nieco podkręcamy bo trzeba jedną osobę dostarczyć na pociąg o 19:05. Po drodze przez Sosnowiec odłączają się kolejne osoby. Ostatecznie do centrum Sosnowca dotaczamy się w piątkę. Przy Plazie z Markiem odbijamy w stronę Milowic. Kawałek dalej Marek jest w domu.
Solo kręcę przez Milowice, Czeladź i Wojkowice do domu. Ku mojej wielkiej radości kończę jednak jazdę za dnia. I bardzo dobrze, bo baterie w światełkach miałem już wyżarte.
W sumie bardzo fajny weekend. Mieliśmy Fort najechać w kwietniu ale nam wtedy pogoda pokrzyżowała szyki (deszcz, zimno). Teraz była prawie jak na zamówienie.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe
Leniwie po okolicach Krakowa
-
DST
49.00km
-
Teren
15.00km
-
Czas
03:44
-
VAVG
13.12km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po bardzo długiej nocy poranny rozruch szedł opornie i trochę to na początku kwasów wywołało. Kilka osób koniecznie chciało wykonać planowaną trasę mimo późniejszego startu i dość dużego ciepełka. Cisnęli na jazdę bardzo.
Gdzieś w Krakowie, za którymiś już z kolei światłami Domino stwierdza, że on się odłącza bo nie podoba mu się jeżdżenie po mieście w takim upale. Znajduje kilku fanów w tym podejściu (w tym i mnie) i odłączamy się wracając kawałek a potem zaczynamy własne kręcenie się po mieście ale już bocznymi dróżkami i bezdrożami.
Wdrapujemy się na urwisko wokół zbiornika na Zakrzówku nieco focąc i się nie spiesząc. Mamy sporo dnia więc dalej kręcimy bez większego planu ostatecznie docierając do toru kajakowego. Tu próbujemy znaleźć jakieś miejsce zdatne do spożycia obiadu ale okazuje się, że restauracja ma imprezę zamkniętą.
GPS-y pokazują, że da się coś znaleźć niedaleko Kryspinowa. Tam też ruszamy przekraczając Wisłę. Pierwsze 3 lokale okazują się być również zamknięte na imprezy ale przy samym zalewie trafiamy na miejsce, które gotowe jest nas nakarmić. Zasiadamy. Zimny browarek, pyszny żurek z bogatą wkładką, rewelacyjne placki. Robi się leniwie ale nam się nie spieszy.
Nie mamy planu na kręcenie więc dalsza trasa ustala się na zasadzie "a to jedźmy tam". Tym sposobem objeżdżamy zalew przebijając się miejscami przez pola. Kierujemy się na jakiś kościół, którego nazwy nie znamy ale gdzieś nam w końcu ginie za wzgórzami i nikomu specjalnie nie zależy żeby tam dotrzeć tym bardziej, że mamy do Fortu dosłownie rzut beretem.
Wciągamy się pod górkę, parkujemy w sklepie po zapasy i potem z zaopatrzeniem wracamy na Fort gdzie zaczynamy leniwe sączenie, jedzenie i pogaduchy. Te trwają aż nie wróciła grupa wiśnicka. Dotarli na kwaterę ciut przed północą. Mimo zmęczenia nie odpuścili jednak integracji i ostatecznie dzień kończy się około 3:00.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe
DP Dojazd do Fortu 39
-
DST
85.00km
-
Teren
20.00km
-
Czas
04:50
-
VAVG
17.59km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś grzebanie przedstartowe nietypowe bo z pakowaniem na weekendowy wyjazd klubowy. Z tego też powodu zaliczam niezły poślizg czasowy i na kołach jestem o 6:20. Kręcę niespecjalnie intensywnie ale też i bez ociągania trzymając się bardzo blisko krawędzi okna przelotowego. Trasa standardowa przez Łagiszę i Dąbrowę Górniczą. Światła mi dziś ładnie współpracują ale mimo tego lekko obsuwam się w czasie bo jadę delikatniej wszystkie grubsze wyboje ze względu na sakwę na bagażniku. Nie chcę rozwalić koła przez zbędne szarżowanie. Ostatecznie na mecie mam jakieś 3 min. spóźnienia. Mogło być gorzej. Przyjemny dojazd do pracy. Spokojny nie za bardzo bo tu i tam jakieś drobne irytacje ze strony innych uczestników ruchu (również rowerzystów) się pojawiały.
Po pracy przetaczam się na jedno z miejsc zbiórki na dojazd do Fortu Olszanica w Krakowie czyli na Sosinę. Trochę terenem, trochę asfaltami dojeżdżam na miejsce przed 16:00. Mniej więcej planowo zjawia się Paweł i Domino. Na resztę czekamy dość długo racząc się pysznymi lodami. Oni potem też jeszcze po lodzie i w końcu ruszamy dalej. Jest po 17:00. Kręcimy znaną drogą przez Ciężkowice, Trzebinię i Puszczę Dulowską do celu. Fort osiągamy już po zachodzie słońca. Szybki zrzut bagażu, chowamy rowery i idziemy się integrować przy ognisku. Trochę się to niektórym przeciąga ;-)
Link do pełnej galerii
Kategoria Praca, Kilkudniowe
Bieszczady 2017 - powrotu dzień drugi
-
DST
168.00km
-
Teren
10.00km
-
Czas
10:15
-
VAVG
16.39km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Chcieliśmy wystartować ambitnie o 6:00 ale nie było szans. O tej porze zaczęliśmy zbierać się dopiero do pionu. Jedzenie, mycie, pakowanie, smarowanie rowerków i ostatecznie ruszamy po 8:00. Dziś jedziemy na zniszczenie prosto do domu.
W planach mamy przejechać na północ od Krakowa by nie tracić tam czasu. Na początek trzeba nam przebyć Wisłę. Decydujemy się na most w Koszycach. Jest dość ciepło, parno. Jakby miało popadać. Nie oglądaliśmy prognoz ale na kwaterze powiedzieli nam, że ma popadać solidnie. Tymczasem jedzie się jednak nieźle.
Rzekę przebywamy bez problemów i kierujemy się na Proszowice. Trochę przeszkadza wiatr z zachodu ale rady nie ma, trzeba cisnąć. Średnia podła jednak kilometrów ubywa. W Proszowicach zasiadamy do obiadu. Po prostu trzeba uzupełnić paliwo. Jedzonko smaczne. Nim zjedliśmy powiało porywiście, przygnało chmury, popadało i nieco się przejaśniło. Ale wiać nie przestało.
Kolejny odcinek do Słomnik to kompletna masakra. Utrzymanie prędkości 15km/h to ciężka walka. Bardzo silny wiatr wprost na gębę uniemożliwia sprawną jazdę. Co kilometr-dwa muszę stanąć i dać odpocząć nogom. Około piętnastokilometrowy odcinek pokonujemy ponad godzinę. Tragedia. Determinację mamy jednak potężną by dotrzeć do domu i walczymy zażarcie.
Za Słomnikami wiatr nieco słabnie ale pojawiają się pagórki czyli na prędkości nie zyskujemy nic. A może nawet tracimy. Kierunek: Skała. Spada temperatura. Przed Skałą wdziewam grubszą bluzę polarową i długie spodnie. Zupełnie jak w zimie. Dalej zauważalnie wieje.
Ze Skały kierujemy się na Olkusz. Po drodze ciągle górki. Tempo słabe. Kiedy docieramy do "94" przed Olkuszem jest już chyba coś koło 18:00. Może nawet później. Tu się rozdzielamy. Maciek kieruje się na Bukowską i dalej na Sosinę. My jedziemy na Błędów i Łosień. Żegnamy się i we dwóch rozpędzamy się ile pozwala teren by z impetem wbić się na kolejne wzniesienie.
Za Hutkami porzucamy "94". Hałas i ruch mocno irytują po ciszy Bieszczad. Zjazd do lasu od razu uspokaja. W Błędowie robimy chwilę przerwy. Czuję rozładowane akumulatory a mam jeszcze ponad 30km do wykręcenia. Posilony jadę jakoś sprawniej.
Przelatujemy obok Kosmicznej Bazy i ciągniemy dalej na Ząbkowice i wzdłuż torów na Piekło. Tu, przy pożegnaniu z Witkiem, słyszę "psss". Sprawdzam co jest. Kapeć na przyczepce. No mosz. 12 km od celu taka niespodziewajka. Dzięki pomocy Witka szybko rozprawiam się z problemem zakładając zapas. Żegnamy się jeszcze raz i każdy z nas rusza w swoją stronę.
Na Pogorii 4 wita mnie kolorowy obrazek po zachodzie słońca, a po dojechaniu do siedziby RZGW, wschód księżyca po drugiej stronie zbiornika. Bajka. Niespiesznie, nóżka za nóżką, przez Preczów i Sarnów staczam się do domu ostatecznie kończąc jazdę nieco po 22:00. Zmordowany porządnie wrzucam jednak wszystkie ciuchy do prania i dopiero wtedy zabieram się za mycie i browara. Jeden uśpił mnie skutecznie.
Piękny wyszedł nam wypad w góry. Tak się wyjeździłem, że teraz tylko grzecznie do i z pracy będę kręcił przez kilka dni. Trochę zajmie mi regeneracja. Ale warto było. Widoki, sytuacje, wrażenia - bezcenne.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe, Z trzecim kołem
Bieszczady 2017 - powrotu dzień pierwszy
-
DST
170.00km
-
Czas
10:02
-
VAVG
16.94km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Nastał ten dzień, kiedy skończyło się dobre i czas było rozpocząć powrót do szarej rzeczywistości.
W
powrót na własnych kołach zostało nas trzech: Maciek, Witek i ja. Paweł
i Janusz wracali samochodem z Marcinem. Mogli więc pospać sobie dłużej i
odreagować wczorajszy "lekki" dzień. My, z bólem, zbieramy się około
5:30 i zaczynamy od jedzenia przechodząc do pakowania, mycia i na końcu
smarowania rowerków. Ruszamy ostatecznie po 8:00.
Na początek
kierunek Sanok. Po drodze mamy wszystkie te podjazdy, które już znamy
ale nic to nie zwiększa łatwości ich pokonywania. Tyle, że wiemy co nas
czeka. Idzie jednak dobrze i w Sanoku jesteśmy o przyzwoitym czasie. Tu
chwila popasu na jedzenie i zjeżdżamy na nieco mniej uczęszczane drogi
licząc na spokojniejszą jazdę.
Jest dość ciepło i wiatr raczej w
plecy ale wiele na prędkości nam to nie daje. Ciągle górki i pagórki
więc tempo zmienne. Minione kilka dni dają o sobie znać i szybko nasze
organizmy domagają się obiadu a tu jak na złość nie trafia się żaden
lokal. W końcu trafiamy na tablice reklamujące "Stary Lwów". Trzeba
odrobinę zjechać w bok ale, jak się okazało, warto było. Nie pamiętam
nazwy potrawy ale było to coś dla 4 osób po gruzińsku. Dużo mięsa,
ziemniaczków, surówek. Pojedliśmy solidnie i od razu humory się
poprawiły.
Kręcimy dalej. Pagórki niby niewysokie ale ścianki po
drodze okrutne. Z bagażem wczołgać się na nie niełatwo. Najgorzej było
przed Pilznem. Góra ciągnęła nam się jak za karę. Za to potem był piękny
i długi zjazd prawie do samego miasta. Robimy zaopatrzenie w picie i
kręcimy dalej boczną, spokojną drogą w stronę Tarnowa. Tam mamy nocleg
zaklepany. Dalej nie ma sensu ciągnąć. Trzeba odpocząć.
Dzięki
GPS-owi trafiamy pod same drzwi kwatery nieco przed 22:30. Gdyby nie
kreska byłby problem tam trafić. Szybko po dwa browary, coś zjeść i
spać.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe, Z trzecim kołem
Bieszczady 2017 - kółeczko na Myczkowce
-
DST
63.00km
-
Teren
10.00km
-
Czas
05:33
-
VAVG
11.35km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzień miał być relaksacyjny a wyszło jak zwykle.
Zaczynamy od małej wizyty na myjni czyli jedziemy do potoku nieco rowerki poobmywać z błota. Schodzi nam troszkę ale za to sprzęty zaczynają się prezentować jakoś lepiej. I ubyło nieco z wagi :-)
Żegnamy się też dziś z Grześkiem, który musi już wracać i nie da rady z nami pojeździć. Ale chyba mu się podobało to, co razem wyczynialiśmy :-)
Wracamy na bazę spakować rzeczy na trasę i ruszamy podjazdem przez Górzankę w stronę Bereźnicy Wyżnej. W końcu udaje nam się pojechać ten asfalt w dól do Berezki i dalej do Średniej Wsi. Plan był taki, by się przedostać na drugą stronę Sanu ale okazało się, że nie ma żadnej kładki a stan wody jest nieco za wysoki na brodzenie.
Nie pozostaje nam nic innego jak objechać problem przez Lesko. Po drodze zasiadamy na obiadek w restauracji przy hotelu Salamandra. Całkiem, całkiem :-) Dobrze się żywimy na tym wyjeździe.
W Lesku na chwilę zahaczamy o zamek ale nie ma tam nic do zwiedzania a u nas do tego trochę wąsko z czasem. Korzystając z rad GPS-a wbijamy w teren. Jest trochę zaskoczenia ale da się jechać. Trafiamy nawet na jakieś skałki. Jest też potem trochę wypychu, błota i przejazd komuś przez podwórko. Oj! Nie do końca prawda jest w tych mapach OSM. Tzn. przejechać się da ale nie tak do końca po ścieżkach i nie do końca w te miejsca, gdzie by się chciało.
Wracamy na asfalt kierując się na Myczkowce. Po drodze trafiamy na punkt widokowy na myczkowiecką zaporę. Ładnie tu. Można by posiedzieć i pogapić się gdyby czas nie gonił. Ciśniemy na most na Sanie poniżej zapory w Solinie i robimy wjazd aż do Myczkowa.
Tu zamiast na Polańczyk kierujemy się na zielony szlak w stronę Wierchów. Początek ładny ale w środku lasu, jak to tu często bywa, wyjeżdżone przez maszyny. Wypych, błoto i wszystko już przy zachodzie słońca czyli sporo na czuja. Na Wierchach jesteśmy o szarówce. Po drodze Maciek zalicza glebę i wyrywa zaczep spd z buta. Jedzie mu się fatalnie. Na szczęście teraz mamy już zjazd do skrzyżowania w Wołkowyi i kawałeczek lekkiego podjazdu na kwaterę.
Ale żeby nie było różowo, Paweł łapie na zjeździe kapcia. Znów okazuje się, że pasuje tylko moja dętka 27,5 :-) Już przy całkowitych ciemnościach staczamy się na bazę. Nie ma szans na wcześniejsze pakowanie. Tylko coś zjeść, umyć się i spać.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe