Jednodniowe
Dystans całkowity: | 14139.00 km (w terenie 2741.00 km; 19.39%) |
Czas w ruchu: | 796:30 |
Średnia prędkość: | 17.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.60 km/h |
Liczba aktywności: | 127 |
Średnio na aktywność: | 111.33 km i 6h 16m |
Więcej statystyk |
Przypomnieć sobie górki
-
DST
218.00km
-
Teren
5.00km
-
Czas
11:45
-
VAVG
18.55km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Detale w dniu następnym.
EDIT:
Dziś namiastka górek. Ale najpierw musiałem się tam dostać. O własnych siłach, oczywiście.
Tym razem ustawiłem wyznaczanie trasy na kolarstwo żeby polecieć asfaltami szybko i sprawnie. Wyszło tak sobie. Na początek znanym terenem przez Dąbrowę Górnicza na Kazimierz Górniczy. Stąd już odpalam jazdę po kresce i celuję w Jeleń, gdzie robię chwilę dłuższą na karmienie. Śniadanie było mniej kaloryczne i szybciej mi się ssanie włączyło.
Asfaltami chciałem do Libiąża ale mi wytyczyło takie kółko, że przełączam na kolarstwo górskie i dobijam tam przez las. Po drodze kilka drobnych niespodzianek (m. in. skakanie przez tory bo przejazdy pozalewane). Nieco zawijasów by dotrzeć do Zatoru, gdzie druga przerwa karmieniowa i dolanie nieco wody do bukłaka. Żeby w trasie nie brakło.
Z Zatoru kręcę do Andrychowa. Tu mi się biesi aparat. Nie sprawdziłem baterii i ten mi obwieścił, że na dziś już zawiesza pracę. Reszta fot z komórki. Trochę to utrudnia bo aparat jestem w stanie obsłużyć jedną ręką w trakcie jazdy. Z komórką, którą trzeba odblokować i źle się ją trzyma, taka sztuka jest dość ryzykowna.
Przez Targanice wspinam się na Kocierz. Słabo mi to idzie. Kilka razy robię stopa na wyrównanie oddechu i pojenie. Do tego podjazd robię przy sporej lampie. Na górze jestem około 14:00. Mniej więcej w tej samej chwili dociera z przeciwnej strony "szoszon". Z dobry kwadrans rozmawiamy. Okazuje się, że to prawie sąsiad. Przyjechał z Dąbrowy Górniczej. Robi mniej więcej tą samą trasę co ja, tylko w odwrotną stronę. No i leci szybciej.
Zjazd w stronę jeziora żywieckiego to moment dnia. Leci się bardzo przyjemnie. Po drodze obserwuję chmurę, która gdzieś nad Żywcem zrzuca ładunek. Mnie jedynie kilka kropel zahaczyło.
W planie był jeszcze wjazd na Górę Żar. Też nie szło dobrze. W którymś momencie robię sobie wypych żeby zmniejszyć dystans. Na czasie wiele nie zyskałem ale chociaż nogi, i mięśnie w ogóle, popracowały w nieco innym rytmie. Na szczycie jestem sporo po 16:00. Uzupełniam nieco płynów i wciągam lazanię z racji. A potem drugi moment dnia, zjazd do Międzybrodzia Żywieckiego.
Do domu już poniżej 80km ale lekko nie będzie. Zmęczenie daje o sobie znać. Przez Porąbkę do Kęt i dalej na Oświęcim. Odcinkami są fajne ścieżki ale większość drogi jednak w zwykłym ruchu. Mnóstwo TIR-ów na trasie, osobówek jeszcze więcej. Nie jedzie się zbyt przyjemnie.
Z Oświęcimia oklepana trasa przez Chełm Śląski, Imielin i Mysłowice do Sosnowca. W Sosnowcu znów przerwa na karmienie i na ostatnich nogach przez Czeladź i Wojkowice do domu. Na finiszu jeszcze zgarniam paczkę i w domu jestem po 22:00. Nieźle zrąbany. Ale dla widoków z Żaru warto było. Szkoda tylko, że tak krótko mogłem tam posiedzieć. Trochę daleko do tych gór na jednodniowy wypad na własnych kołach.
Link do pełnej galerii
Dworzec na Maczkach w locie.
Po popasie w Jeleniu.
Niespodzianka w drodze do Libiąża. Nie zdecydowałem się sprawdzać głębokości.
Zamek Lipowiec na horyzoncie.
Popas na rynku w Zatorze.
Andrychów.
Pogróżka przed Kocierzem.
Pierwszy sukces dnia.
Chmurka nad Żywcem. Szczęśliwie udało mi się pojechać po jej krawędzi.
Początek wypychu przy szczycie Żaru.
Musiało być jedno z widoczkiem.
W drodze do Porąbki. Słoneczko coraz niżej.
Imielin. Fot po drodze mało bo szkoda było mi czasu na przystawanie i sięganie po komórkę.
Wymiar kary za dzień.
Kategoria Jednodniowe
Skalibrować wykres
-
DST
201.00km
-
Teren
30.00km
-
Czas
10:40
-
VAVG
18.84km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Żeby na wykresie słupkowym w końcu było widać, jaka nędza to jeżdżenie okołopracowe. Machnąłem sobie dwuseteczkę w okolice Częstochowy.
Detale jutro jak odeśpię. Na razie zimny browar.
EDIT:
Plan był taki, żeby ruszyć gdzieś około 5:00 ale nie przemogłem się. Startuję około 8:30. Jest już w miarę ciepło, sporo słońca.
Początek po znanym terenie. Przez Rogoźnik i Świerklaniec kręcę do Kalet. Sporo na tym odcinku przez las. Zresztą wystartowałem z ustawieniami GPS-a na kolarstwo górskie, więc niespodzianki były murowane. Docieram do Kalet bez problemów.
Kolejny punkt na trasie to Koszęcin. Ten odcinek też bezproblemowy. Przerw, jak na razie, nie robię większych. Czasem na foto czy przestawienie nawigacji na nowy cel. Z Koszęcina kręcę na Lisów. I tu odkrywam, że mam defekt. Zacina się blokada amortyzatorów. Po bliższym oglądzie dopatruję się problemu przy przednim amortyzatorze. Coś się tu przesunęło i linka się zablokowała. Niefajnie. Manetka od amorów jest zintegrowana (twinlock) albo blokują się oba, albo żaden. Znaczy się do końca jazdy jadę na bujanym. Będzie to czasem dawało popalić.
Z Lisowa (dalej bez postoju) kręcę do Wręczycy Wielkiej. Po drodze, w lesie, robię dłuższą chwilę na wciągnięcie nieco paszy. A jak ruszam, to wkrótce okazuje się, że GPS wpuścił mnie w chaszcze. Na początku była jeszcze gruntowa droga ale potem zaczęła stopniowo zanikać aż skończyłem w łące, w trawach po pachy. Ale ślad pokazywał, że mam się przez to przedzierać. Okazało się że ktoś te trawy przemierzał. Ruszyłem i ja. W trakcie tego chaszczowania trochę mnie okapało ale nie zdecydowałem się na wyciąganie płaszczopeleryny. I dobrze. Wkrótce przestało a potem wyszło słońce i lekki wiaterek, i wysuszyło. Nim dotarłem do jako tako przejezdnej drogi w lesie zorientowałem się, że to przejście przez łąkę to musiał robić jakiś myśliwy bo ślad prowadził od jednej wieżyczki myśliwskiej, do drugiej, po drodze zahaczając o lizawkę.
Potem już nie było większych niespodzianek. Spokojnie przez Kłobuck i Kamyk kręcę do Mykanowa. Stamtąd do Mstowa. Po drodze zjeżdżam w gruntową drogę i robię dłuższy postój na ciepły posiłek w postaci fasolki po bretońsku z racji wojskowej. W czasie gdy żarełko się podgrzewało ja zalegam w trawce rozprostowując kości. W dalszą drogę ruszam po 16:00.
GPS ustawiam na Poraj. Dalej mam ustawienie na jazdę górską więc nawigacja funduje mi sporo terenowych podjazdów. Dzięki nim objeżdżam Olsztyn. Kosztuje mnie to jednak sporo czasu, a dystans do przebycia jeszcze niemały, więc decyduję się na przełączenie nawigacji na tryb kolarski. Skłania mnie do tego zwłaszcza jeden odcinek terenowy z piachem. Na odblokowanych amortyzatorach nie miałem dość pary w nogach żeby to przejechać i kilkadziesiąt metrów deptam z buta.
Asfaltami, w miarę sprawnie, kręcę do Żarek i dalej do Myszkowa. Na tym odcinku fajna ścieżka rowerowa więc udało mi się trochę podgonić. W Myszkowie przestawiam się na kierunek do Siewierza. GPS proponował trasę przez Czekankę ale na tym odcinku był nielichy ruch i po drodze odbijam na Pińczyce. Stąd jest fajny zjazd, który na dodatek okazał się mieć już nowiutki asfalt. Dzika przyjemność staczać się za darmo z tej górki. Potem jeszcze kilka hopek i jestem w Siewierzu. Tu, na ławce niedaleko zamku, robię dłuższą przerwę karmieniową przed ostatnim odcinkiem do domu. Finisz przez Wojkowice Kościelne i Preczów.
Blisko domu okazuje się, że trochę braknie do 200km więc zaginam tu i tam żeby mieć pewność, że jednak będzie ten dystans. Kończę jazdę nieco przez 22:00.
Generalnie poszło lepiej niż się spodziewałem. Lewa noga, która na takich dystansach lubi dawać się we znaki, tym razem nie dała popalić. Trochę tam się przypominała, ale niezbyt nachalnie. Zeszło prawie 5l napojów. Praktycznie co 15 min. kilka łyków z bukłaka. Po drodze jedna dolewka wody. Jedzenia nawet niezbyt dużo: 2 słodkie batony, 1 bułka, 1 paczka sucharów, 1 racja obiadowa i 2 kostki Seven Oceans. I wystarczyło żeby nie pojawiało się uczucie odcięcia. Sporo pomogła pogoda.
Chyba tego mi w końcu trzeba było :-)
Link do pełnej galerii
Kozłowa Góra.
W drodze do Kalet. Na szczęście nie tędy gdzie widoczek.
Koszęcin.
Lisów.
Pierwsze miejsce szamania.
Niespodzianki w trybie nawigacji kolarstwo górskie.
Kłobuck.
Mykanów.
Mstów.
Gotowanie bez ognia.
Objechany Olsztyn.
Nówka asfalt na zjeździe z Pińczyc w stronę Siewierza.
Kontrolne zdjęcie pod zamkiem w Siewierzu.
Pomiar dystansu pod domem.
Kategoria Jednodniowe
Klubowo do Chudowa
-
DST
118.00km
-
Teren
35.00km
-
Czas
07:19
-
VAVG
16.13km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Poranek rozpoczęty czarną nocą. Start już prawie za dnia. Zbieram się prawie tak sprawnie jak chciałem i po 7:00 wyruszam najpierw do piekarni po zapas paszy na drogę, a potem zagłosować. Od opuszczenia lokalu wyborczego zaczyna się właściwe jeżdżenie.
Przez Będzin toczę się do centrum Sosnowca pod fontannę, gdzie miała zebrać grupa wyjazdowa na zakończenie sezonu rowerowego w Chudowie. Nie bardzo uznaję coś takiego jak koniec sezonu rowerowego ale do jeżdżenia każdy pretekst jest dobry.
Na miejscu jestem kilka minut przed czasem. Jest już sporo osób ale jeszcze czekamy na grupkę z Jaworzna. Lekko obsunięci w czasie z powodu kapcia.
Kiedy zjawiają się robimy szybkie foto i w drogę. Daleko nie ujechaliśmy bo na granicy Mysłowic kolejny kapeć. Sprawny serwis i jedziemy na spotkanie grupy z Mysłowic pod halą sportową. Od tego momentu już w dużym peletonie przebijamy się do Chudowa.
Trasa w sporej części lasami więc jedzie się całkiem przyjemnie.
Na metę docieramy gdzieś godzinę później niż planowaliśmy. Trochę marudzenia przy sklepach. Trochę czekania tu i tam na światłach. Ostatecznie meldujemy się pod zamkiem. Około godzinki poświęcamy na dychanie. Można sobie przypalić kiełbaskę na oknie. Wyleżeć na trawce w słonku. Pogadać ze znajomymi. Miły luzik.
Odwrót robimy inną trasą niż dojazdowa żeby nie było nudno. Wtaczamy się pod wieżę na Sośniej Górze, gdzie znów nieco dychamy. Dalsza trasa wiedzie przez centrum Mikołowa, skąd kierujemy się ponownie w lasy tak, by ostatecznie dotoczyć się do Janiny. Tu większa część grupy zasiada w knajpie.
W mniejszej grupie (5 osób) kręcimy od razu do domów. Po drodze kawałek towarzyszy nam Andrzej, który odbija przy Szybie Wilsona.
Z chłopakami kręcę do Stawików, gdzie się żegnam. Stąd czerwonym szlakiem lecę na Milowice i zwykłą trasą dalej przez Czeladź, Przełajkę i Wojkowice do domu. Udaje mi się zakończyć jazdę jeszcze przed zachodem słońca. Niewiele przed zachodem.
Dzionek bardzo przyjemnie spędzony. Pogoda bardzo dopisała. Poranek, co prawda, był dość chłodny, ale popołudnie niemal letnie.
Link do pełnej galerii.
Przedstartowe.
Serwisowe.
Leśne.
Zlotowo-zamkowe.
Powrotne.
Finiszowe.
Podsumowujące.
Kategoria Jednodniowe
Chatka Shreka
-
DST
134.00km
-
Teren
35.00km
-
Czas
08:08
-
VAVG
16.48km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Jak mi się dziś nie chciało jechać! Ale pojechałem. Nie trafił się żaden niezależny ode mnie pretekst, by odpuścić. Pogoda dopisała. Sprzęt mi się nie wykrzaczył. Nie zaspałem. W ogóle wszystko było za wyjazdem. Więc się pozbierałem i ruszyłem z domu chwilę po 7:00. Haczę jeszcze o piekarnię by nabyć porcję drożdży na drogę i ruszam na miejsce zbiórki.
Umówieni jesteśmy na stacji BP w Mysłowicach. Zjawiam się lekko przed czasem. Są już: Michał, Przemek, Mariusz i nowy Mariusz. Potem dociera Tomek i na końcu Marcin. Dzwonię jeszcze do Witka, który tak na 2x się zapowiadał, ale ostatecznie kontuzje sprawiły, że odpuścił wyjazd. Maciek dał znać wcześniej, że ma inne plany.
Ruszamy w drogę. Prowadzi Michał więc zupełnie się nie interesuję jak jedziemy. Będzie koło przede mną i to wystarczy. Na pewno dotrzemy do celu i trasa będzie jak trzeba.
Poranek słoneczny ale rześki. Taki też był cały dzień. Trochę w okolicach środka dnia, było omalże ciepło ale poza tym raczej umiarkowanie. W lasach, w cieniu zdecydowanie ciągnęło chłodem. Z porannego wdzianka tylko zdjąłem na jakiś czas bandankę robiącą za szalik i rękawiczki.
Przejazd w tempie niespiesznym. Nie obyło się bez kilku gleb. Jedna wyglądała dość poważnie ale skończyła się tylko na drobnych otarciach. Pechowcem był nowy Marcin. Przesiadł się na nowy rowerek i jeszcze nie wyczuł siły hamowania nowych hamulców. Potem jeszcze orła wystrzelił Marcin, ale dość kontrolowanego więc obyło się bez strat. No może poza drobną rysą na dumie.
Docieramy do celu przebijając się zarówno przez miasta jak i przez teren. Celem była Chatka Shreka. Tam chwilkę dychamy grubo żartując. Kiedyśmy już się nagadali, nafocili i napoili ruszamy w drogę powrotną. Oczywiście będzie inna niż dojazdowa. Jeszcze podjeżdżamy pod Chatkę Fiony, gdzie również odbywa się porcja marudzenia (choć krótsza) i dopiero zaczyna się powrót właściwy. Prowadzi Mariusz i też jest ciekawie. Sporo terenu.
Po drodze, przez przypadek, wpadamy do restauracji Stara Chata w Łaziskach Górnych. Spadła jak z nieba bo już zastanawialiśmy się, czy będzie okazja coś zjeść na trasie. Zasiadamy znów na dłuższą chwilę. Obiadek smaczny i obfity więc znów mamy paliwo na kręcenie. Tylko, że się nie chce. Trzeba się ponownie rozkręcić.
Dzień powoli chyli się ku końcowi a my mamy jeszcze spory kawałek do przejechania. Tempo systematycznie spada ale w końcu docieramy w znajome rejony - lotnisko Muchowiec. Stąd jedziemy do Mysłowic, gdzie się dzielimy na dwie grupy. Z Mariuszami wracam do Sosnowca. Reszta grupy ma jeszcze jakieś plany integracyjne. My jednak rezygnujemy. Ja mam jeszcze sporo do domu i niestety wrócę już za ciemności.
Nóżka za nóżką przetaczamy się pod stadion na Stawikach, gdzie się rozjeżdżamy. Solo kręcę powrót czerwonym szlakiem do Milowic i dalej przez Czeladź i Wojkowice do domu. Na finiszu nogi już słabo podają mimo tego, że staram się jechać na młynkach by je rozgrzać. W domu jestem ciut przed 20:00.
No nie chciało mi się jechać ale warto było. Może nie najeździliśmy się jakoś strasznie dużo ale za to było bardzo wesoło. Bardzo pozytywnie zużyta sobota.
Link do pełnej galerii.
Dojazdowe widoki.
Dojazdowe widoki.
Przy Chatce Shreka.
Chatka Shreka.
Tuśmy obiadali. Restauracja ma bardzo fajny wystrój.
Grupowe przy bunkrze w Wyrach.
Na powrocie w Czeladzi zaskakuje mnie zwinięty asfalt. Budują rondo.
Przebieg za dzień. Zupełnie nie oddaje pozytywnej energii zgromadzonej pod czas tej wycieczki.
Kategoria Jednodniowe
Pławniowice
-
DST
142.00km
-
Teren
30.00km
-
Czas
08:56
-
VAVG
15.90km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Sprawcą dzisiejszego jeżdżenia był Michał. Rzucił pomysł by jechać do Pławniowic. Skład miał być liczniejszy ale ostatecznie pojechaliśmy we trójkę: Agata, Michał i ja. Prowadził Michał, no bo skoro to jego pomysł, to... :-) W efekcie wyszło fajnie.
Zbieram się umiarkowanie sprawnie i ruszam spod domu około 7:40. Jeszcze po drodze zahaczam o piekarnię by mieć trochę paszy na czarną godzinę. Potem kręcę bez kombinacji na spotkanie na BP w Mysłowicach. Bez kombinowania jednak się nie obeszło bo się okazało, że Ostrogórska w Sosnowcu rozkopana i dość dobrze ogrodzona na tym odcinku. Rowerkiem jednak da się to sprawnie objechać. Samochody mają dużo gorzej. Udaje mi się dotrzeć na miejsce spotkania z minutą rezerwy. Przed startem jednak trochę marudzimy. Ja kicham, Michał wtrzącha co na kształt śniadania, obaj czkamy na Agatę, a potem we trójkę czekamy aż Garminy policzą trasę. Ruszamy po 9:00.
Trasa na mapce więc nie będę w detalach opisywał. Generalnie nieźle nas Garmin Michała przegonił. Trochę drogami, które w normalny dzień roboczy byłyby mocno niewskazane do jazdy rowerem. Jednak przy niedzieli, o poranku jakoś się udało.
Szybko zaczęło nam dopiekać. Picie ciągle się kończyło i postoje przy sklepach były dość częste. Może dzięki temu udało się nie odwodnić i nie przegrzać.
Tempo mieliśmy raczej wycieczkowe niż wyścigowe i bardzo dobrze, bo dzięki temu nie wystąpił dziś u mnie ból kolana, który na takich dystansach, i przy intensywniejszym kręceniu, zwykle się pojawiał. Chociaż ból i tak był. Kilka razy, na odcinkach leśnych i terenowych, trafiło mi się zahaczyć nogami lub rękami o jakieś parzące zielska. I chyba nie wszystko to było pokrzywy. Na prawej ręce wręcz wyskoczyły solidne bąble, które rozeszły się dopiero po kilku godzinach.
Do Pławniowic, nad jezioro, trafiamy około 14:00. Zasiadamy tam na obiad i chwilę nam schodzi. Ale trzeba było, a rybka była warta zachodu. Potem podjeżdżamy pod pałac zrobić foto przy bramie i zaczynamy odwrót. Objeżdżamy jezioro Pławniowickie od północy i dalej za przewodnictwem Michałowego Garmina kierujemy się w stronę Bytomia. Ustawienia nawigacji to kolarstwo górskie więc jest ciekawie. Sporo terenu momentami ocierającego się o bezdroża.
Czas jednak ucieka i kiedy jesteśmy już w Bytomiu odpuszczamy zawijasy. W Bytomiu też Agata postanawia resztę drogi odbyć pociągiem. Widać po Niej, że jest zmęczona. My z Michałem wierzymy, że dałaby radę ale ona nie jest do tego przekonana. Nie namawiamy i nie zmuszamy. Grzecznie odprowadzamy ją na dworzec. Okazuje się jednak, że Agata ma przeciwko sobie całe PKP (czy też KŚ). W niedzielę pociąg o 19:08 nie kursuje. Następny jest o 20:52. A my mamy na chronometrach gdzieś około 19:20. Wybór taki, że albo czekać w pip czasu na pociąg, albo jechać w jakimkolwiek tempie dalej. Agata jedzie z nami.
Wbijamy na "94" i ciągniemy przez Piekary Śląskie do Siemianowic. Tempo jakby ciut żwawsze. Przy odbiciu na Przełajkę żegnam się z moimi towarzyszami z Mysłowic. Oni lecą dalej na Czeladź a ja w stronę Wojkowic. Swoim tempem dość szybko docieram do domu. Tu sesja foto pająka na bramie, smarowanie amorków Rzeźnika, potem zimny browarek, wpis, prysznic i spać.
Bardzo przyjemnie spędzona niedziela.
Link do pełnej galerii
Cośmy się dziś na światłach nastali, to nasze.
Nawet nie wiem czyśmy tam na legalu jechali. Nie spodobał mi się ten odcinek ale udało się go przeżyć.
Nastrzelałem dziś trochę foto kościołów po drodze bo to jakieś charakterystyczne punkty.
Trafiały się też murale.
Niektóre foto krzywe, bo strzelane w locie, z ręki.
Na niektórych widać, że jakiś tam speed był w trakcie jazdy :-)
Po drodze było całkiem sporo rowerzystów.
Kontrolne przy pałacu w Pławniowicach.
A potem to już różne przypadkowo kontrolne foto na powrocie.
Tu Garmin twierdził, że jest dobrze przejezdna droga. Dobrze, że zebrali kukurydzę. Inaczej jazda byłaby... interesująca...
Chwilę po niezłym chaszczowaniu.
Losowe przed Bytomiem.
Potem już nie było weny i nastały ciemności więc darowałem sobie foto. Aż nie dotarłem do domu, gdzie taką oto piękność przyuważyłem w świetle czołówki na bramie. Nie mogłem się oprzeć pokusie i strzeliłem kilka foto. Mam nadzieję, że pajączek nie oślepł, bo kilka było z lampą ;-p
Wynik za dzień. Nie jest może jakiś super hiper wielki, ale uczciwy jak na temperaturę i weretepowanie.
Kategoria Jednodniowe
Turawskie
-
DST
215.00km
-
Teren
50.00km
-
Czas
10:58
-
VAVG
19.60km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Trochę obawiałem się pomysłu Michała na sobotę. Objazd Jeziora Turawskiego. Jakby nie liczyć ze 2 setki kilometrów do przekręcenia. Ostatnio bardziej mam zacięcie do emeryckich dystansów. Mały plus jest taki, że to chłopaki muszą dojechać do mnie, a nie ja do nich czyli będę miał o jakieś 30-40km mniej do przekręcenia.
Zbieram się sprawnie. Solidne śniadanie, dopakowanie lżejszego plecaka i ruszam z domu o 5:45. Jakbyśmy się umówili. Widzę czwórkę rowerzystów jadących z przeciwka. Powitania i ruszamy.
Jakoś tak wyszło, że prowadzę. Trasa na mapce. Tempo mamy przyzwoite i nad zbiornikiem jesteśmy dość wcześnie mimo kilku postojów i zawijasów po drodze. Samo jezioro objeżdżamy w sporej części wałem.
Po drodze parkujemy na dłużej by spożyć obiadek. Potem już kręcenie nie idzie tak dynamicznie. Trochę też z powodu przedzierania się przez chaszcze i bezdroża. Kuba gdzieś przy tej okazji łapie panę i robi się kolejna zwłoka. Potem z Mariuszem mamy już lekkie deficyty sił.
W Toszku jesteśmy już na tyle późno, że decydujemy się już nie wyginać i lecimy "94". Szło dość opornie aż nie pojawiły się tablice Bytomia. Tu już prawie jakbyśmy byli w domu więc i motywacja nieco wzrasta. Darek, Kuba i Michał kręcą trochę szybciej więc co jakiś czas gdzieś przysiadają i potem nas gonią.
Ostatecznie spotykamy się na odbiciu z "94" na Przełajkę. Żegnam się z chłopakami. Oni dalej lecą na Czeladź, a ja przez Przełajkę i Wojkowice prosto do domu. U drzwi jestem na kilka minut przed 22:00. O dziwo wyjazd nie dał mi się tak bardzo we znaki, jak się spodziewałem.
Link do pełnej galerii
Kategoria Jednodniowe
Mamutem na Pilsko
-
DST
118.00km
-
Teren
20.00km
-
Czas
09:10
-
VAVG
12.87km/h
-
Sprzęt Bottecchia Senales Fat Bike
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pierwsza propozycja na weekend to był rajd rowerowy w Mysłowicach, w niedzielę. Ale później Marcin przysłał mi esa z zapytaniem czy bym w górki nie pojechał w sobotę. Dzwonię i gadamy dłuższą chwilę. Pomysł był jechać na Pilsko. :-) Okazja sprawdzić jak Mamutem się po górach śmiga. No trudno odmówić takiej pokusie. Umawiamy się wstępnie. W piątek, jak prognozy były już znane ustalamy, że wsiadamy w pociąg w Katowicach.
Zaczynam dzień wcześnie żeby zdążyć coś wszamać, spakować się i wyjechać z rezerwą czasową. Nie wychodzi. Toczę się dopiero o 5:10. Ale drogi puste, temperatura niezła, nie wieje. Jedzie się dobrze. Pod dworcem jestem równo o 6:00. Chwilę później jest Marcin. Bilety kupujemy do Żywca.
Mieliśmy jeszcze mieć kompana w Tychach ale przy kasie było zamieszanie i się na nasz pociąg nie załapał. Pojedzie następnym. Nasz jest "szybki" i mamy w Żywcu sporo czasu więc idziemy do ciastkarni na kawkę i ciasto. Potem wracamy na dworzec i czekamy na Fabiana. On też będzie jechał na grubym kole. Nawet grubszym niż moje, bo na oponkach 4,8.
Początek to asfaltowy dojazd przez Jeleśnię do Spotoni Wielkiej. Przy ostatnim sklepie robimy zakupy i wbijamy na szlak. Niestety, niemal od razu okazuje się, że jazdy nie będzie. Środkiem szlaku przez sporą część drogi płynie sobie strumyczek. Do tego była zwózka drewna więc ciężki sprzęt rozciapał podłoże. Mozolnie pniemy się z buta zielonym szlakiem. Ale ponieważ dobry wypych nie jest zły, a uczciwa wyrypa musi mieć i takie elementy, więc zupełnie nam to nie przeszkadza.
Kilka odcinków dało się pokręcić ale nie były one zbyt długie. Za to wniosek taki, że jest moc. Grube opony ładnie idą po kamieniach i korzeniach. Jak dla mnie rowerek jest bardziej stabilny. I nie spuszczałem powietrza z ustawień na asfalt. Gdybym jechał na miękkich oponkach to byłoby pewnie jeszcze lepiej. Kiedyś i taką konfigurację przetestuję.
Generalnie plan czasowo nam się rozjechał i jesteśmy dość późno na schronisku. Izotonik dla uzupełnienia płynów i ciepła zupa na rozgrzanie. Trafiamy przy tym postoju na rowerzystów z Sosnowca. Wypytujemy o szlaki, którymi jeździli. Wychodzi na to, że jeszcze są nieprzetarte miejsca po zimowych wiatrołomach.
Zbieramy się do ataku na sam szczyt. Znów prawie nic jazdy. Ścianka taka, że może quadem by dało radę ale rowerem zero szans. Na zjazd chyba też nie. Przynajmniej ja bym się nie odważył.
Szczyt osiągamy dużo później niż zakładaliśmy. Chwilkę dychnięcia, trochę foto i wrzucenie czegoś na ruszt. Kilka razy też służymy pomocą przy uwiecznieniu zdobycia szczytu za pomocą aparatów w komórkach. Ruch jest na szlaku do Pilska całkiem spory. Zgania nas z tej miejscówki szybko rosnąca, ciemna chmura. Na szczęście idzie z tej strony, gdzie nie będziemy zjeżdżać. My lecimy na stronę słowacką. Trochę kropelek nas pogoniło i profilaktycznie pozakładaliśmy "przeciwdeszcze", ale okazało się, że bardziej był strach jak potrzeba.
Zjazd kombinowany. Sporo dało się pojechać ale były też odcinki, gdzie trzeba było obchodzić albo skakać przez drzewa. Niektóre tak blisko siebie, że nie było nawet sensu na siodełko wsiadać więc trochę początkowego zjazdu, to zejście. Do źródełka Dudova już ładnie zjeżdżamy. Tu chwilka przerwy na pojenie i uzupełnienie bidonów i dalej ogień zjazdowy.
Trochę napompowane balony przeszkadzały przy dużej prędkości i musiałem mocno pracować rękoma i nogami, żeby mi obraz nie skakał. Zdecydowanie trzeba luftu upuścić na takie warunki. Ale i tak było zajedwabiście. W jednym miejscu trochę nam się trasa pomerdała i trzeba było wrócić ale to akurat nie był problem, bo było z górki.
Kiedy docieramy do asfaltów słowackich mamy już dość sporo opóźnienie w stosunku do planu. Mieliśmy jeszcze szlakami wbijać się na Krawców Wierch i stamtąd zjechać żółtym do Glinki ale obawialiśmy się, że możemy nie wyrobić się na ostatni pociąg. Tak więc ciśniemy wszystko asfaltami.
Są kozacki zjazdy. Udaje mi się znacznie podbić rekord prędkości na Fatbike-u. Teraz mam go na poziomie 73km/h :-) Przepięknie się leciało. Był też dość ostry, i wcale nie tak krótki, podjazd, z którego znów ładnie się leciało. Od przejścia granicznego cały czas w dół.
W Rajczy jesteśmy minimalnie po czasie pociągu ale podjeżdżamy sprawdzić czy może jednak się nie spóźnił trochę. Nie spóźnił się. Do następnego ponad 1,5h. Trudno. Wracamy do centrum i zasiadamy w pizzerii na ciepły posiłek i jeszcze jeden napój izotoniczny. Potem spokojnie na pociąg.
Tym razem będziemy jechać dłuuuuuugo. Z Fabianem żegnamy się Tychach. Z Marcinem jedziemy do Katowic i potem jeszcze razem do Sosnowca, gdzie żegnamy się po kilku minutach rozmowy. Solo kręcę przez Pogoń do Będzina i dalej najkrótszą drogą do domu. W Gródkowie na chwile przystaję na przystanku i nie zsiadając z rowerka przymykam na minutę czy dwie, oczy. Mózg się lekko resetuje i jakoś dociągam do domu ostatnie 2,5km.
W domu tylko foto stanu licznika z Garmina (bzdurnego bo wliczyło też podróż pociągiem, ale za to czas jazdy i Vmax prawdziwe), rowerek do garażu a ja pod prysznic. Nawet już nie miałem ochoty na izobronka. Nie wiem ile sekund zajęło mi zaśnięcie ale obstawiam, że poniżej 15.
To był piękny dzień. Oczyszczenie przez uczciwe upodlenie. Fajna trasa, super towarzystwo, pogoda dopisała, obyło się bez awarii i kontuzji. Mogę ze spokojem ducha przebimbać niedzielę :-)
Link do pełnej galerii
Niestety, koleje nie są przystosowane do wożenia "grubasów".
Ciśniemy do Sopotni Wielkiej. Nie tylko ja na facie.
Wypych zaczyna się dość szybko. Dobrze, że byłem w trekkingach, bo bardzo to ułatwiło akcję.
Takie przeszkody pojawiły się bardzo szybko.
Dało się jednak czasem też i pokręcić.
Pierwsze widoczki. Niestety było sporo wilgoci w powietrzu i wszystko było zamglone. Ale i tak cudnie.
Niestety były miejsca, gdzie nawet "grubasem" nie dało się podjechać. I to sporo ich było.
Kontrolne przy schronisku przed atakiem na szczyt.
Tu widać, że jest stromo a i tak nie wygląda to tak, jak było rzeczywistości. Zresztą na bardziej stromych odcinkach to bardziej martwiłem się, żeby się nie zsuwać niż żeby zrobić foto.
Zdobyczne, że szczytu.
Potem przylazła chmura i zaczęliśmy ucieczkę na słowacką stronę.
A tam śnieg.
Powywracane drzewa.
Wiatrołomy.
Potem do źródełka nie było czasu na foto bo ręce były potrzebne by się nie zabić na zjeździe.
Słowacka strona.
Wracamy do Polski.
Powrót do Katowic. Znów będzie trzeba oporządzić Mamuta.
W domu jestem już w niedzielę. Dystans błędny bo wliczyło pociąg ale czas jazdy i Vmax prawdziwe. Kaemów był 118.
Kategoria Jednodniowe
Znowu w życiu mi nie wyszło ;-)
-
DST
139.00km
-
Teren
35.00km
-
Czas
07:34
-
VAVG
18.37km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na szczęście nic specjalnie istotnego, ale jednak...
Mieliśmy z Michałem plan pojechać nad jezioro Turawskie, okrążyć je, wszamać obiadek w Opolu i wracać. Plan rozwaliła nam pogoda. ICM wieszczył, że wtorek to ostatni sensowny dzień na długą jazdę. Potem ma lać, wiać i być zimno. Tak więc umówiliśmy się na ten dzień wciąż pilnie śledząc prognozy. Jeszcze w poniedziałek było optymistycznie do końca dnia bez opadów. Rano już pojawiły się pierwsze pogróżki. Im dalej w trasę, tym mroczniejsze wróżby.
Michał dojeżdża do mnie i razem jedziemy dalej. Tym razem to nie ja będę miał +40 do wszystkich :-) Trasa na mapce. Generalnie kręcimy w stronę Zawadzkiego, choć inaczej jak na dwusetce Mamutem. Po drodze trochę terenu bardzo błotnistego. Rowerki robią się wzorcowo uflejane. Ale zabawa jest przednia.
Kiedy docieramy do Zawadzkiego robimy postój kawowy przy Orlenie i badamy sprawę prognoz pogody. Nie są optymistyczne. Prognozy wieszczą opady jeszcze wcześniej niż było to o poranku. Nie uśmiecha nam się wracać w burzy więc decydujemy się na odpuszczenie jeziora Turawskiego. Będzie innym razem, kiedy pogoda będzie bardziej sprzyjająca.
Żeby nie wracać znów nudnymi asfaltami, których użyliśmy by lecieć szybko do celu, wybieramy wariant terenowy mniej więcej równoległy do naszej dotychczasowej trasy. Strzał w dziesiątkę. Cicho, spokojnie. Nie cała trasa, oczywiście, ale spore odcinki. Jest trochę błota, trochę ładnych szutrów, trochę innych różności. Trafił się też kawałek wypychu w Reptach Śląskich, w parku.
Drobne opady męczyły nas na odcinku od Rept do Piekar Śląskich. Założyłem pokrowiec na plecak ale okazało się to grubą przesadą. Po prostu sobie kapało i tyle. Zupełnie niegroźnie. Choć irytująco. Pomni jednak prognoz nie lekceważymy ostrzeżeń i kręcimy do domu raczej z zaangażowaniem. Odprowadzam Michała do Czeladzi, gdzie chwilę poświęcamy jeszcze na gadki i ładowanie kalorii. Potem się rozjeżdżamy.
Solo kręcę do Grodźca. W mojej wiosce jeszcze lekko wyginam by nieco podbić wynik za dziś ale 140km nie udaje mi się przebić. Mógłbym ale zniechęciły mnie kolejne kropelki. Do domu docieram na sucho ale wciąż pod ostrzegawczym opadem. Ostatecznie nie lunęło.
Przyjemnie spędzony dzionek. Mimo niezrealizowania planu było przyjemne śmiganie. Noga lekko napiernicza ale po skończeniu wpisu znieczulę się kolejnym bronkiem i powinno być ok.
Link do pełnej galerii
Pierwsze postartowe.
W drodze do Miedar.
Wjazd do opolskiego.
Źródełko przy żółtym szlaku w Zawadzkiem.
Leśna autostrada gdzieś na powrocie.
"Ruła", którą kładą od Toszka.
W tym miejscu na chwilę zwątpiliśmy w GPS-a. Ale dobrzy ludzie zrobili obejście bokiem.
Park w Reptach Śląskich.
Rezerwat Segiet. Foto ani trochę nie oddają klimatu miejsca. Tam trzeba pojechać.
Kopiec w Piekarach Śląskich.
Wynik za dzień
Kategoria Jednodniowe
200 na Fatbike-u
-
DST
203.00km
-
Teren
60.00km
-
Czas
10:41
-
VAVG
19.00km/h
-
Sprzęt Bottecchia Senales Fat Bike
-
Aktywność Jazda na rowerze
200 nie niby nie dystans ale na fatbike-u...
Tak mi chodziło po głowie ukręcenie 200km ale na pozostałych rowerkach już to robiłem i wiedziałem, że się da. Interesowało mnie czy dam radę na Mamucie. Dzisiejszy dzień dowiódł, że dałem radę.
Na początku tygodnia rozpuściłem wici do sprawdzonych wyrypowiczów z tematem. Odzew był pozytywny od każdej osoby. Niestety dwóch kandydatów do popełnienia tego szaleństwa nie miało możliwości w tym terminie. Ostatecznie zebrało nas się 6 osób. Monika z Dominem, Mariusz, Michał, Marcin i ja. Czekaliśmy tylko do piątku na ostateczne prognozy pogody i kiedy okazały się zachęcające ustalamy miejsca zbiórki. Jedno pod zamkiem w Będzinie, gdzie zjeżdżamy się w czterech: Marcin, Michał, Mariusz i ja.
We czterech kręcimy "94" do Bytomia i na rynku czekamy chwilę na Monikę i Dominika. Foto, żarty i ruszamy w drogę.
Trasa na mapie więc nie będę w detalach opisywał. Tylko refleksje z trasy.
Do Zawadzkiego było ok. Potem zaczęła dawać o sobie moja lewa noga i przy jakichś 70km było już kiepsko. I tak to się ciągnęło aż do 154km (o 14 dłużej niż zwykle). Przez ten czas marudziłem, zamulałem, przystawałem itp. Była to okazja do ciągnięcia łacha z każdego, w tym i mnie, przy użyciu całkiem grubych żartów. Ale to wiadomo było, że tak będzie. Towarzystwo wyrypowe ale też i ze specyficznym poczuciem humoru, który dawał czasem pozytywną szpilę do kręcenia, a czas zwyczajnie robił dobrą atmosferę.
Było trochę odcinków terenowych. Niektóre nawet całkiem wymagające, zahaczające o off-road. Ma to o tyle znaczenie, że Domino i Monika byli na rowerkach zupełnie nie terenowych ale bez problemu dawali radę. Jedynie na piasku im nie szło za dobrze. Reszta przejechana bez problemu. Oberwało mi się kilka razy za trasę ale w sumie to mam wrażenie, że ekipa miała radochę z jazdy.
Na asfaltach poczynaliśmy sobie (kiedy nie zamulałem) całkiem dynamicznie. Co jakiś czas strzelałem foto odczytu z Garmina by sobie utrwalić jak nam idzie. Początek nawet trochę mnie przeraził kiedy po ponad 50km GPS stwierdził, że mam na fatbike-u średnią powyżej 23km/h. No nie takiej się spodziewałem. Jednak późniejsze kawałki terenowe i moje problemy z dyspozycją sprowadziły wartość do bardziej sensowej wielkości. Ostatecznie wyszło 19km/h za całą trasę. To i tak o 4km/h lepiej niż zakładałem.
Było trochę wygłupów choć nie zawsze utrwalonych na foto. W ogóle foto w większości z ręki w czasie jazdy więc niektóre lekko nieostre.
Ogólnie sobota spędzona bardzo przyjemnie, w super towarzystwie.
Link do pełnej galerii
5:00 rano. Niektórym pora dnia nie służy ;-)
Tak, to jest toi-toi. Na środku pola. I to nie jedyny. Mariusz podsumował, że mają tu niezły socjal.
Jedno ze strzelanych w czasie jazdy foto. Wstępny etap akcji.
Na szczęście był tylko jeden odcinek z przerzucaniem rowerów.
W czasie jednej z przerw Monika nie oparła się pokusie sprawdzenia jak to jest na takich kołach.
Piasków było niewiele. Tu moje grube oponki pokazały moc.
Małe co nieco na odcinku między Przystajnią a Lisowem.
Po 154 kilometrze noga przestała napierniczać i mogłem wyrywać się do przodu postrzelać foto ekipie.
Woźniki.
Żegnamy się z Moniką i Dominem w Mierzęcicach.
Potem chłopaki odbijają w mojej wiosce w stronę świateł na "86".
Ostatecznie tyle stwierdzi Garmin ukręconych km za dziś.
Kategoria Jednodniowe
Pustynna Burza, pierwsza setka Mamutem i nowe profilowe
-
DST
100.00km
-
Teren
50.00km
-
Czas
07:50
-
VAVG
12.77km/h
-
Sprzęt Bottecchia Senales Fat Bike
-
Aktywność Jazda na rowerze
ICM rano twierdził, że sobota będzie najpogodniejszym dniem z weekendu świątecznego. Nie było rady, trzeba było to wykorzystać. Zdecydowałem się załatwić w sumie trzy sprawy jednym strzałem. Cztery. Po pierwsze pokręci coś w ogóle. Po drugie pojechać grubaskiem stówkę. Po trzecie przewieźć się po Pustyni Błędowskiej. Po czwarte zrobić sobie nowe foto do profilu na BS.
Start bez ciśnienia i wytaczam się przed 10:00. Słońca dużo więc witaminki "Dy" nałapię sporo. Ale mogło by być ciut cieplej albo słabiej wiać. Niestety to nie koncert życzeń więc jadę co jest. Trasa na mapce więc opisywać nie będę w detalach. Jakby jednak komuś wpadło do głowy powtórzyć coś z tego, to niech się zastanowi dobrze albo wyposaży w fatbike-a.
Pustynia wiadomo, ale były też i inne kawałki czystego off-road-u. Nawet na fulu bym się w nie nie pchał. Mamutem poszło gładko. W ogóle na grubych kołach Pustynia Błędowska to nie wyzwanie. Spokojnie da się ją przejechać. Zwłaszcza południową część. Część wojskowa jest lepiej posprzątana i bardziej piaszczysta ale też nigdzie nie deptałem z buta. Unikać trzeba jedynie szlaków wytyczonych przez quady. Tam jest żywy piach i jakkolwiek da się jechać na grubych kołach, to jest to jednak mordęga. Jak się tylko te szlaki przecina to nie ma problemu.
Ogólnie fajnie niespiesznie mi się kręciło. Gęsto stawałem strzelać foto. Później, jak już dotarłem do "wojskowej" pustyni również z powodu bólu w kolanie, który towarzyszył mi do końca jazdy. Powinienem był częściej robić krótkie przerwy wtedy by problemu nie było.
Kolano dalej napiernicza ale i tak cieszę się bardzo, że sobie to pojechałem. Od dawna mi taki manewr po głowie chodził. Jeszcze zanim nabyłem Mamuta. W końcu udało się go zrealizować.
Link do pełnej galerii
W drodze na pustynię.
Na Pustyni Błędowskiej. Część południowa. Nowe profilowe.
Ktoś tu na wąskich oponkach walczył. Obok odcisnąłem dla porównania ślad Mamuta.
Pustynia nie do końca jest pustynią. Ale piachu sporo.
Tu się przeprawiałem przez Białą Przemszę na północną część pustyni.
Selfik przed wjazdem na "wojskową" pustynię.
Po drodze było trochę takich gadżetów w piasku. Tak na 100% to nie byłem pewny czy na coś nie wjadę ;-p
"Wojskowa" za mną.
Widzicie jakąś ścieżkę? Nie? To dobrze widzicie. Jeden z kawałków kompletnego off-road.
Jakiś nieznany mi z nazwy ciek wodny, który również musiałem przebyć "z buta".
Garmin twierdzi, że stówka jest. GPS-ies tego nie potwierdza. Ja się będę trzymał wersji Garniaka.
Kategoria Jednodniowe