limit prowadzi tutaj blog rowerowy

Niejeżdżenie boli. Dosłownie.

Wpisy archiwalne w kategorii

Kilkudniowe

Dystans całkowity:19089.00 km (w terenie 2528.00 km; 13.24%)
Czas w ruchu:1177:00
Średnia prędkość:16.22 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Liczba aktywności:184
Średnio na aktywność:103.74 km i 6h 23m
Więcej statystyk

Kurozwęki - trasa opatowska

  • DST 108.00km
  • Teren 10.00km
  • Czas 05:29
  • VAVG 19.70km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 10 lipca 2018 | dodano: 15.07.2018
Uczestnicy

Od samego rana czuję dobrą dyspozycję. Startuję z wszystkimi spod pałacu ale zaczynam szybko podkręcać tempo i jadę swoim rytmem wyprzedzając większość tych co startowali zemną i niemało z tych, co ruszyli wcześniej. Chłopaki po wczorajszym świętowaniu na razie dochodzą do siebie więc lecę solo.

W Bogorii kawałek jadę wspólnie z Pawłem niehanysem ;-p ale jakoś tak znów wrzucam duże tempo i w Ujeździe znów jestem bez klubowiczów. Paweł jednak szybko dojeżdża. Wchodzimy zwiedzić ruiny zamku. Trochę fotek. Zamek robi wrażenie jako ruina. W czasach świetności musiał oszałamiać. Z Ujazdu jadę razem z Krzyśkiem trasą do Opatowa gdzie zasiadamy do obiadku. Tu nas dogania Paweł i reszta klubowiczów. Też obiadują.

Troszkę nam schodzi na jedzeniu i grupa rusza przed nami. Gonimy ją. Przez nasze grzebanie odpuszczamy podjazd do źródła i podłączamy się do grupy, która stamtąd jedzie. Tempo mają nienajgorsze ale jak pada hasło, że na podsumowanie dnia nie zdążymy decydujemy się z Pawłem na podkręcenie tempa.

Trzymamy się trasy ale jedziemy swoje czyli dla większości ze zlotowiczów deczko za mocno. Dzięki temu doganiamy kilka grup i wyprzedzamy je. Na ostatnim terenowym odcinku już nikt nas nie goni. Docieramy na kwaterę przed 18:00. Kolejni klubowicze ściągają jakieś 25 min. później. Ostatni 35 min.

Trochę się udało dziś poganiać. Coś niecoś zobaczyć. Ogólnie bardzo przyjemne kręcenie. Tereny są pagórkowate więc wymagają zróżnicowanego systemu kręcenia. Pozwalają poćwiczyć zarówno gęste młynkowanie jak i siłowe dokręcanie na zjazdach. Dziś udało się wykręcić rekord prędkości tego wyjazdu - 66,4km/h bez dokręcania. Miodzio. Asfalty w sam raz dla szosowców. Gładkie jak stół i mały ruch samochodowy. No i te widoki. Czasem aż szkoda zdjęć robić bo i tak nie oddadzą tego, co oczy widzą.




Link do pełnej galerii





I znów się BS biesi i nie pozwala wkleić więcej zdjęć :-/


Kategoria Kilkudniowe

Kurozwęki - trasa wiślana

  • DST 104.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 05:34
  • VAVG 18.68km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 9 lipca 2018 | dodano: 15.07.2018
Uczestnicy

Dziś trasa wiślana. Wybieramy wariant max czyli 100km. Jednak nie startuję z grupą. Z Tadkiem jedziemy do Staszowa pozałatwiać sprawy ważne. Tadek pobrać gotowiznę a ja zakupić pedałki. Podejrzewam, że moje mogą padnąć w najmniej oczekiwanym momencie więc chcę mieć jakieś w zapasie. Udaje nam się załatwić jedno i drugie. Nawet w bonusie kupuję sobie jeszcze trąbkę na kierownicę więc jestem już teraz 100% zgodny z przepisami bo mam nieprzeraźliwy sygnał dźwiękowy na rowerze.

Zaczynamy pogoń za grupą. Jedzie nam się bardzo dobrze i szybko. Kiedy lądujemy w Połańcu na rynku okazuje się, że grupa jeszcze jedzie. Zjawiają się kilkanaście minut później. Jedziemy już spokojnie z nimi. Wspólny popas i dalej kręcimy do Baranowa Sandomierskiego. Tempo umiarkowane. Pod pałacem ma być dłuższy popas. My decydujemy się nie czekać i ruszamy w klubowym gronie, pozostawiając jedynie Darka do pilnowania głównej grupy, dalej.

Przeprawa promem przebiega sprawnie i szybko jesteśmy po drugiej stronie Wisły. Kręci nam się bardzo dobrze realizując program trasy. Osiągamy Osiek tuż przed opadem. Część grupy zajada ciepły posiłek i kiedy przestaje kapać ruszamy dalej. Jedzie nam się bardzo dobrze. Po drodze co jakiś czas wyprzedzamy się z różnymi grupami rowerzystów. Czasem wielokrotnie.

Kwaterę udaje nam się znów osiągnąć przed deszczem po ładnym sprincie pod górkę.

Dzionek przebiegł bardzo ładnie i pozytywnie.



Link do pełnej galerii












EDIT (2018.07.18):
Po sprawdzeniu zapisków wychodzi, że pedałki mają przekręcone ponad 17k km. Lepiej niż poprzednio bo wtedy było coś koło 14k km. Ich czas może nastąpić w nieodległej przyszłości.


Kategoria Kilkudniowe

Kurozwęki - oficjalne otwarcie zlotu i klubowa samowolka

Niedziela, 8 lipca 2018 | dodano: 15.07.2018
Uczestnicy

Dzień zaczyna się niezbyt optymistycznie ołowianymi chmurkami. Staczamy się pod pałac i wspólnie jedziemy peletonem do Staszowa eskortowani przez Policję. Nim docieramy nad zalew już równo acz niezbyt mocno pada. Niektórzy chowają się pod parasole, większość owija się w przeciwdeszczowe zbroje i otwarcie toczy się dalej. Hymny, przemówienia, zagajenia itp. trwają tyle, że przestaje padać, wychodzi słoneczko i robi się całkiem ciepło.

Jako, że otwarcie się przeciąga i wspólny przejazd ma wystartować dopiero w południe to decydujemy się na kręcenie we własnym gronie. Darek jedynie zostaje pilnować żeby zlot się nie rozpadł a my wracamy do Kurozwęk, zgarniamy Krzysia, który nie wziął poprawki na pogodę i wrócił się po coś z długim rękawem, i ruszamy w stronę Rakowa. Tam dotarliśmy akurat w porze obiadowej. Nie omieszkujemy wykorzystać tej okoliczności zasiadamy do obiadu. Mniej więcej w tym czasie przelatuje nad nami ulewa. Potem znów robi się ładnie.

Jedziemy do ruin zamku w Rembowie. Gdyby nie oznaczenia to ów obiekt należałby do całkowicie zapomnianych bo jest kompletnie skryty wśród drzew i z dala od dróg. Wdzieramy się tam z Tadkiem i focimy.

Nieco inną trasą wracamy do Rakowa i stamtąd wracamy już do bazy ale objeżdżając zbiornik Chańcza od drugiej strony i wracamy na trasę na kwatery. Im bliżej bazy zlotu tym więcej wymijamy rowerzystów.

Miało być spokojnie i delikatnie a wyszło jak zawsze. Pogoda ostatecznie okazała się nie taka tragiczna i udało się ładnie pokręcić mimo tego, że w planie nie było żadnej trasy.



Link do pełnej galerii











Kategoria Kilkudniowe

Kurozwęki - trasa klasztorna

  • DST 80.00km
  • Teren 3.00km
  • Czas 04:41
  • VAVG 17.08km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 lipca 2018 | dodano: 15.07.2018
Uczestnicy

Po wczorajszym dojeździe dziś wybieramy trasę regeneracyjną na jakieś 70 km. Dokładnie trasa na śladzie. Jako, że wpis uzupełniam po wprowadzeniu nieco napojów chmielowych to detale ciężko z pamięci wydobyć. Na pewno był po drodze klasztor i pustelnia. Potem postój przy szkole gdzie uraczono nas ciepłą fasolówką i innymi artykułami wspierającymi. Potem lekkim zakolem docieramy do Szydłowa, gdzie chwilę czasu spędzamy na zamku stemplując się i focąc. Na koniec wracamy do Kurozwęk na obiadek. Wrażenia z tego takie sobie i decydujemy, że następny obiadek zdecydowanie w innym miejscu.

Ogólnie dzień przyjemny. Słoneczko ładnie przyświecało ale obyło się bez przygniatających upałów. Trochę miejscami przyszło powalczyć z wiaterkiem. Nie przeszkadzał jednak jakoś szczególnie. Najbardziej męczące było tempo. Jednak duża grupa porusza się zdecydowanie wolniej. W którymś momencie zaczęliśmy z Krzysiem specjalnie zostawać w tyle. Kiedy grupa osiągała horyzont ruszaliśmy w pogoń by jechać za nimi swoim tempem. Po dogonieniu grupy i dogonieniu prowadzących znów zjeżdżaliśmy na pobocze i czekaliśmy aż zostaniemy wyprzedzeni. Dzięki temu dało się jakoś wspólną jazdę przecierpieć. Przed Szydłowem jednak jedziemy już we własnym, klubowym składzie.

Od wczoraj też miałem w rowerku obecne jakoweś stukanie. Dziś nasiliło się zauważalnie i w końcu na jednym z postojów zalewam suport, pedały i łańcuch smarem. Odgłosy znikają co bardzo mnie cieszy bo działały zdecydowanie denerwująco. Mam nadzieję, że nie wystąpi żadna awaria. Jednak myślę o tym, że jak będzie okazja to kupię sobie zapasowe pedały. Właśnie je podejrzewam o owe stukanie. Mają swoje wykręcone i mogą być na granicy czasu życia.



Link do pełnej galerii











Kategoria Kilkudniowe

Dojazd na zlot w Kurozwękach

  • DST 182.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 08:43
  • VAVG 20.88km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 6 lipca 2018 | dodano: 15.07.2018
Uczestnicy

Dziś dzień dojazdowy na zlot PTTK w Kurozwękach. Zbieram się na koła prawie planowo ale po 1km zapominam, że nie zrobiłem sobie foto polisy OC i tym sposobem wychodzą mi extra 2 km. Ostatecznie ruszam w drogę o 6:15. Cel pierwszy: Wolbrom. Tam mam spotkać się z Pawłem i Tadkiem.

Kolejny cel to Miechów. Droga krajowa dość ruchliwa między Wolbromiem a Miechowem ale za to bardzo dobrej jakości. Gnamy dość sprawnie mimo niezłych hopek po drodze. Na tym odcinku gonią nas też kropelki ale na tyle niegroźne, że nie zwracamy na nie większej uwagi.

W Miechowie na chwilę przystajemy pofocić i zjeść i kropelki nas znów doganiają. Tym ustawiamy jako kolejny punkt na trasie Wiślicę. Teraz drogi przebiegają przez wsie i pola. Jest spokojnie, ruch niewielki. Dalej hopki różnej wielkości. Na horyzoncie czasem widać opady ale nas one nie dotyczą. Docieramy do Wiślicy w dobrym czasie. W sam raz na obiad. W centrum wybór między kebabem a zapiekanką więc słaby Ale jest jeszcze zajazd na kierunku naszej jazdy i tam się lokujemy. Zjadamy obiadek przeczekując nieco upał. Robi się też leniwie i ciężko ruszyć dalej. Z Wiślicy mamy do celu, czyli do Kurozwęk około 50km.

Ruszamy kawałek wojewódzką ale szybko możemy zjechać na boczne i znów jazda robi się spokojna. Hopki dalej nam towarzyszą. Zmęczenie daje o sobie znać i tempo już słabsze choć czas na razie wciąż dobry. Początkowo kierujemy się do Staszowa ale po drodze zmieniamy kierunek prosto na Kurozwęki i dzięki temu udaje nam się uniknąć głównych dróg. Dotaczamy się do tablicy oznaczającej miejscowość około 18:00. Robimy utrwalenie poprzez foto tego faktu. Potem już zjazd do centrum miejscowości. Od razu dostrzegamy banner klubowy rozpięty na balkonie i już wiemy, że jesteśmy u celu. Zakupy i pakujemy się na kwaterę. Potem już integracja.

Przejazd poszedł sprawnie i bardzo szybko. Udało się uniknąć deszczu. Jedyny moment kiedy deszcze poważnie nam zagroził przytrafił się w chwili, kiedy obok zauważyliśmy altanę przy jeziorze. Pół godzinki odpoczynku w czasie opadu było jak znalazł. Sprawności dojazdu posłużyło również to, że jechaliśmy równym tempem, nikt na nikogo nie musiał czekać. Po prostu wszystko dograne jak trzeba.




Link do pełnej galerii










Kategoria Kilkudniowe

Powrót z Chłosty 2018

  • DST 141.00km
  • Teren 3.00km
  • Czas 07:49
  • VAVG 18.04km/h
  • Sprzęt Scott Spark 750
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 10 czerwca 2018 | dodano: 10.06.2018

Dzionek rozpoczynam wcześnie. Trochę z nawyku a trochę bo chciałem zobaczyć wschód słońca. Nie wyszło. Jest trochę chmur a poza tym, słońce wzeszło za górą. Przez chwilę było widać tylko lekką poświatę. Temperatura w miarę przyjemna spada dopiero bliżej 6:00. Trochę wieje.

Zbieramy się do powrotu zanim większość gości schroniska wstała. Pożegnaliśmy się jedynie z Pawłem, który spał z nami w jadalni i też zerwał się wcześnie. Waldek odpłynął wczoraj a z Marcinem wymieniliśmy pożegnalny uścisk dłoni jeszcze wczoraj.

Zaczynamy kozacko o 6:00 z minutami zjazdem trawersem po trawie przy tyczkach oznaczających niebieski szlak. Po wjechaniu między drzewa kozaczenie się kończy. Szlak po wczorajszych opadach jest śliski i przy tym też jest dość stromy. Im niżej, tym bardziej. W paru miejscach próbujemy jeszcze pojechać ale więcej jest wsiadania i zsiadania, a potem to już nawet ciężko się idzie. I tak jakieś 2-3km.

Potem docieramy do asfaltu i tempo akcji wzrasta. Na zejściu straciliśmy około 400m z wysokości. Zjazdem tracimy chyba ze 200 kolejnych. Przetaczamy się przez uśpioną Złatną i Ujsoły. Ruch na drodze jeszcze szczątkowy. Sprawnie kręcimy odwrotną drogę aż do Węgierskiej Górki. Tu obieramy kierunek na Buczkowice.

Od razu robi się wyrypiasto. Pierwszy podjazd oznaczony, że zimą tylko w łańcuchach i już wiemy, że będzie grubo ale że to dopiero początek to atakujemy śmiało i z animuszem. Miejscami trzeba na "jedyneczkach" ale da się wbić bez postoju. Do Buczkowic droga ciągle a to w górę, a to w dół. Raz podjazd jest stromy, raz taki jest zjazd.

Z Buczkowic ustawiam od razu GPS-a na Bieruń. 55km. Odwijały się te kilometry straszliwie mozolnie. Może przez to, że wzrastała temperatura, dość mocno operowało słońce a i my byliśmy też nieco sponiewierani wczorajszym dojazdem i integracją. Po drodze sporo postojów. Gdzieś koło siedemdziesiątego kilometra zaczyna mnie napierniczać lewa noga. Co jakiś czas muszę przystanąć i rozmasować. Ze 2 lub 3 razy też rozkładamy się całkiem na glebie by chwilę dychnąć. Nieco to pomaga ale na krótko. Ogólnie jazda męcząca.

Od Bierunia prowadzi już Michał. Lecimy bezpośrednio do Mysłowic. Tzn. chcielibyśmy ale jazda dalej jest mozolna głównie przeze mnie. Ostatecznie jednak docieramy do Mysłowic nieco przed 16:00. Michał jest już prawie w domu. Żegnamy się bez zbędnego marudzenia. Solo, własnym tempem i przy licznych postojach jadę przez Sosnowiec i Będzin do domu. W Sosnowcu wybieram nieco inny wariant drogi niż zwykle i udaje mi się ładnie objechać centrum bez kombinowania niedawno powstałą drogą rowerową. Przyda się to "na zaś". W Będzinie słyszę odgłosy imprezy masowej. Tak myślę, że Dni Będzina bo pasowałoby to do cyrku, który rozstawiony był już w sobotę rano, i do chorągiewek porozwieszanych na słupach. Omijam to jednak z daleka. Chcę już tylko do domu.

Zamulanie jednak nie ustaje. Nóżka, za nóżką przetaczam się "913" pod podstawówkę w Gródkowie i przysiadam tam na przystanku. Od Grodźca pojawia się króliczek. Ignoruję go. Jednak kiedy gdzieś z prawej strony wyskakuje drugi okazuje się, że jeszcze trochę energii mi zostało. Gonię go i przed tartakiem wyprzedzam na podjeździe. Trochę walczył ale jak zapiąłem blat to chyba dał za wygraną albo skręcił gdzieś w bok. Drugiego dopadam przed kościołem w Psarach. Ten chyba po prostu jechał swoje bo nie zauważyłem żeby zerwał się do boju. Tym sposobem finisz nieco dynamiczniejszy niż się spodziewałem i jakoś nawet tak noga mnie nie szarpała.

Ogólnie wyjazd mega pozytywny. Dużo improwizacji w trasie, improwizowana integracja i nocleg. Spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi, z którymi już niejedną szaloną akcję robiliśmy. Nic to, że ściorałem się dokumentnie. Warto było bo wspomnienia są bezcenne.



Link do pełnej galerii










Kategoria Kilkudniowe

Na metę Chłosty 2018

  • DST 133.00km
  • Teren 6.00km
  • Czas 07:22
  • VAVG 18.05km/h
  • Sprzęt Scott Spark 750
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 czerwca 2018 | dodano: 10.06.2018

Plan był taki, że jedziemy na metę Chłosty 2018 przywitać znajomych i wracamy. Wyszło pół na lepsze pół.

W sumie miało nas jechać czterech ale jakoś mi uciekło docisnąć panap czy jedzie, czy nie i w końcu o nim zapomnieliśmy. Może będzie miał nam to za złe i trzeba go będzie ułagodzić hojną ofiarą z trunków. Miał też jechać mariotruck ale na dwa dni przed startem zepsuł piastę w tylnym kole. Ostatecznie zostaliśmy we dwóch czyli Michał i ja. Ułatwiło to o tyle, że nie było dylematu gdzie i o której się umówić.

Zbieram się na nogi o 2:00. Jedzenie, mycie, pakowanie i ruszam o 3:09 na spotkanie z Michałem. Drogi puste. Czasem jakiś pojedynczy samochód albo wracający z imprez. Poza tym wszystko wymarłe. Jest też całkiem przyjemnie termicznie. Jadę we wdzianku "na krótko" od samego początku wspomagając się tylko rękawiczkami. Dzięki temu przetaczam się przez Będzin i Sosnowiec w bardzo dobrym czasie i na BP w Mysłowicach jestem o 3:55. Michał nie każe na siebie długo czekać. Wciąga na szybko bana i ruszamy. Trasa jak na kresce widać bez finezji. Miało być szybko a wariant przez Oświęcim, Kęty, Porąbkę, Węgierską Górkę, Milówkę i Ujsoły wydawał się najlepszy.

Na metę Chłosty chcemy się dostać od strony Glinki. Od razu widzimy, że podjazd jest siarczysty. Gdybyśmy byli wypoczęci nie było w perspektywie powrotu to byśmy powalczyli. Początek to ażurowe płyty na przemian z asfaltem. Stromo ale do wjechania. Jednak nie szarpiemy się i część wprowadzamy oszczędzając siły na powrót. Potem już typowy szlak czyli czasem zryte przez traktory, czasem bagienka, kamienie, korzenie. Ogólnie dużo do pojechania ale też i trochę wypychu. Idzie mi to słabiutko i przez to drapiemy się na górę ponad godzinę. Michał, widziałem, że ma więcej energii i solo były szybciej ale jak to dobry kumpel trzyma się w zasięgu wzroku. To pomaga i mobilizuje.

W końcu osiągamy cel. Kiedy tylko wybywam na polanę widzę całkiem sporo turystów wokół samotnej chatki schroniska. Część to wyrypowicze. Rozglądam się za znajomymi, o których wiedziałem, że idą. Dostrzega mnie Paweł i woła. Chwilę potem siedzimy we trzech i raczymy się browarkiem wymieniając wrażenia i dopytując o pozostałych.

Niedługo potem zjawia się Marcin, a jakiś czas po nim Waldek. Szybko zbieramy się wesołą gromadkę i oczywiście zaczynają się opowieści, pytania, krążą browarki i eksperymenty chemiczne Waldka. Jest coraz przyjemniej. Miło siedzi się na trawce. Jednak z Michałem dalej mamy w planach powrót choć już nas namawiają by zostać. No nie powiem, miłe sercu zachęty padają na podatny grunt. Jeszcze do 14:00 się wahamy ale kiedy zaczyna na horyzoncie wisieć chmura, z której leje potężnie, a potem deszczyk sięga i schroniska, decydujemy się zostać. Wiadomo, że nocleg będzie w warunkach opakowania zastępczego ale Michałowie i mnie to nie straszne. Zresztą Paweł i Marcin też nie planowali nocować ale wiadomo, że coś tam się znajdzie.

Skoro tak, to już integracja idzie na całego. Poza dostępnym w schronisku browarkiem w ilościach zdecydowanie zadowalających, są też cięższego kalibru działa w pocie czoła przeniesione przez Chłostowiczów po 50km szlaku. Szybko i wesoło czas leci. Mięknę w okolicach 22:30. Rozciągam się na ławce w jadalni i tylko co jakiś czas przerywam sen na zmianę pozycji. Może nie było super wygodnie ale i tak dało się odpocząć w cieple i na łeb nie kapało.




Link do pełnej galerii














Kategoria Kilkudniowe

Z Istebnej do domu :-(

  • DST 138.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 07:31
  • VAVG 18.36km/h
  • Sprzęt Scott Spark 750
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 27 sierpnia 2017 | dodano: 28.08.2017
Uczestnicy

Powrót zaczął się tylko z godzinnym poślizgiem. To znów efekt wczorajszej integracji.

Zaczynamy od wdrapania się pod Ochodzitą skąd skręcamy na zjazd do Kamesznicy. Kozacki. Chłopaki polecieli szybko wykręcając po 80km/h. Ja z przyczepką musiałem się ostro trzymać klamek bo przy 56km/h już mi tak składem rzucało, że moment później sytuacja byłaby nie do opanowania. Na szczęście klocków starczyło.

Jedziemy za Garminem do Węgierskiej Górki. Niestety nie przestawiłem z jazdy terenowej na kolarstwo i wyrąbało nas na zielony szlak, który był od samego początku bardzo stromy, śliski od wody i kończył się tak, że nie było sensu z bagażami się tam drapać. Wracamy na asfalt i sprawnie przemieszczamy się na szlak do Węgierskiej Górki.

Dalej asfaltami w żwawym tempie lecimy do Żywca. Po drodze zachciewa się nam kawy i zjeżdżamy do lokalu, którego szczęśliwie zapomniałem z nazwy. Tu nam schodzi na czekanu prawie godzina. Nowy kelner nieogarniający niezbyt dużego ruchu to porażka dla takiego miejsca.

Jedziemy dalej w stronę Czernihowa i Porąbki. Droga taka, że trzeba walczyć z podjazdami. Na niektóre udaje mi się wedrzeć z impetem dzięki masie składu ale wiele muszę rzeźbić mozolnie na młynkach. Reszta ekipy wjeżdża dużo sprawniej. Trochę też wieje, co nie pomaga.

W Porąbce chwila postoju na zakup płynów i jedziemy na obiad do Karczmy Diabelskiej. Wydawało mi się, że głodny nie jestem. Po zjedzeniu obiadu jednak przekonałem się, że byłem. Z nowymi siłami ruszamy dalej. Kawałek ruchliwą 948. Szybko jednak odbijamy na równoległe boczne drogi i od razu jedzie się przyjemniej.

Z zachodu pojawia się chmura, która w którymś momencie sygnalizacyjnie nas okapała. Do Oświęcimia udaje się dojechać na sucho w akompaniamencie grzmotów. Dopiero za tablicami miasta dopada nas ulewa, przed którą chronimy się pod dachem jakiejś galerii handlowej. Tu znów nam trochę czasu ucieka nim opad ustaje i nieco z jezdni spłynie.

Zaczynam coraz bardziej zamulać. I w końcu za Chełmkiem staję podładować akumulatory. Tu żegnamy się z Marcinem, któremu bliżej będzie do domu przez Dziećkowice. We czterech kręcimy już potem główną drogą przez Imielin do Mysłowic. Paweł z Michałem są już prawie w domu. Żegnamy się.

Z Przemkiem jadę do Sosnowca. Na Naftowej rozjeżdżamy się i my. Odbijam na szlak do Milowic i dalej przez Czeladź i Wojkowice dokręcam do domu już po zachodzie słońca ale jeszcze za względnej jasności. Tu smarowanie amorków, zimny browar, rozminowanie sakw, pranie, prysznic i spać by choć trochę odpocząć.




Link do pełnej galerii



Tuśmy się integrowali wieczorami. Dobrą mają pizzę.


Tuśmy odpuścili.




Brakło dziś czasu na zaliczenie Góry Żar ;-p


Dobrze karmią. Może nie za tanio ale dobrze.


Udało się przed tym schować.



Kategoria Kilkudniowe, Z trzecim kołem

Wokół Istebnej inaczej i w drugą stronę

  • DST 49.00km
  • Teren 20.00km
  • Czas 04:39
  • VAVG 10.54km/h
  • Sprzęt Scott Spark 750
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 26 sierpnia 2017 | dodano: 28.08.2017
Uczestnicy

Poranny rozruch był oporny. Wczorajsze świętowanie dojazdu Pawła nieco się przeciągnęło i solidnie nadwyrężyło wydolność co poniektórych ;-)

Ruszamy nieco później i delikatnie. Początek podobny jak wczoraj ale tym razem jedziemy nie na Zwardoń tylko kręciły kółeczko w drugą stronę. Niebieskim szlakiem chcemy podjechać na Trójstyk. Troszkę nam nie wychodzi i lądujemy po słowackiej stronie. Zorientowaliśmy się po tym, jak nam przed oczami wyrósł most z przęsłami do samego nieba. Ani ja, ani Paweł nie pamiętaliśmy tego z objazdu województwa śląskiego.

Znajdujemy drogę powrotną. Wiąże się ona z koniecznością zrobienia solidnego podjazdu ale za to wracamy na ścieżkę i docieramy do trójstyku granic. Trochę się pozmieniało. Woda (albo Słowacy ;-p) zniosła mostek w tamtą stronę. Ludzie jednak wydeptali ścieżkę i dla chcącego bez problemu można się tam dostać. My tylko robimy foto przy kamieniu z polskiej strony i wracamy na szlak.

Zielonym rowerowym chcemy dotrzeć do Istebnej. Trochę dało się pojechać. Niestety po drodze był spory kawałek zryty przez zwózkę drewna. Dużo błota, ślisko, sporo prowadzenia. Końcówkę dało się już pojechać przy czym obfitowała ona w kozackie podjazdy :-)

W Istebnej decydujemy, że obiadek zjemy na Przysłopie. W tym celu asfaltem wciągamy się na Kubalonkę i dalej czerwonym rowerowym kręcimy w stronę Stecówki i dalej na podjazd do schroniska.

Na miejscu znów zaskakujemy Monikę tym razem uwieczniając się z nią na zdjęciu. Trwa tu festyn GOPR. Dzieciaki mają konkursy chodzenia po linie, jazda quadem w przyczepce, inne zabawy. Jest całkiem sporo ludzi. W kuchni jednak chyba są przygotowani na takie inwazje bo wydawanie jedzonka idzie sprawnie i szybko zostajemy nakarmieni. Potem trochę leniuchujemy przed wyruszeniem.

Powrót robimy tym razem szlakiem niebieskim. Zaczyna się jak zielony ale odbija po drodze. Jest tu trochę chodzenia bo stok jest stromy, z ruchomym podłożem. Potem daje się sporo pojechać. Kiedy wybywamy do asfaltu mamy przed sobą widok na Ochodzitą, za którą wisi burzowa chmura zraszająca okolice.

Kozackim zjazdem błyskawicznie znajdujemy się na przeciwległym grzbiecie. Chwila kręcenia, ostry podjazd na szczyt i parkujemy na Ochodzitej podziwiając panoramę, odpoczywając i focąc. Nadciąga kolejna chmurka i decydujemy się na powrót. Na zjeździe dopada nas krótka ulewa, którą przeczekujemy przy sklepie.

Do kwatery 3,5km. Przelatuje na zjeździe błyskawicznie.

Potem powtarzamy rytuał. 3 pizze na czterech, od groma browarów. Dołącza też do nas Marcin. Dziś mimo uczciwej integracji padamy szybko. Zresztą dnia następnego powrót więc nie ma sensu przeginać.



Link do pełnej galerii



Trójstyk.


Tam gdzieś pod tym mostem byliśmy.


Zielony rowerowy.


Kubalonka ponownie w powiększonym składzie.


Ponownie na Przysłopie.


Paweł glebnął.


Za Ochodzitą leje.


Pora relaksu :-)


Tam, na horyzoncie, byliśmy.


Dystansowo mniej ambitnie ale też wyrypowo.


Kategoria Kilkudniowe

Ostatecznie na Baranią Górę

  • DST 65.00km
  • Teren 25.00km
  • Czas 06:45
  • VAVG 9.63km/h
  • Sprzęt Scott Spark 750
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 25 sierpnia 2017 | dodano: 28.08.2017
Uczestnicy

Plan na ten dzień nie był w żaden sposób przygotowany. Tak jakoś sam się zrobił w trakcie kręcenia.

Na początek rzeźbimy sobie asfaltami po pagórkach w stronę Zwardonia. Trochę wyciskania, trochę zjazdów, widoczki. Miodzio. Zwardonia nie nawiedzamy tylko od razu kręcimy na Sól. Tam też rodzi się pomysł, że skoro czas mamy dobry to można by uderzyć na Baranią Górę. Ogląd mapy którędy i ruszamy.

Na początek asfaltami do Milówki. Poszło gładko bo droga niezbyt wymagająca i można było te 30+ trzymać. Z Milówki przeskok do Węgierskiej Górki i zaczynamy podjazd rowerowymi szlakami w stronę podejścia na Glinne. Chwilę się motałem z mapą ale uczynni turyści pomogli i podpowiedzieli którędy iść. Na Glinne wchodziliśmy drogą, która na mapie była ale nie był to szlak. W trakcie walki okazało się, że droga też to nie było. Kiedyś może tam drewno zwozili ale teraz to już było chyba tylko koryto na okresowe opady. Stromo, dużo ruchomych kamieni i prawie wcale terenu zdatnego do jazdy.

Kiedy docieramy na czerwony szlak i mamy pod kołami drogę do jazdy radość jest wielka. Ale na krótko. Chwilę potem szlak ostro skręca w lewo i pnie się do góry kamienistą ścianką. Mapa podpowiada jednak, że jak pojedziemy dalej drogą to dojedziemy do szlaku niebieskiego, którym powinno się jeszcze dać kawałek pokręcić.

Reszta drogi to na przemian wsiadanie i zsiadanie. Jechania nie jest wiele. Na samą Baranią Górę wypych po kamieniach. Na szczycie jesteśmy już dość wypompowani. Jest gdzieś około 16:00. Zapasy się kończą. Chwilę bawimy na wieży widokowej, kilka zdjęć i rozpoczynamy zejście do schroniska. Prawie godzina deptania po bardzo niefajnym podłożu. Dużo ruchomych kamieni i korzeni. Miejscami dość stromo.

Docieramy jednak do schroniska bez większych problemów za to pieruńsko głodni. Udaje nam się zaskoczyć swoim widokiem Monię, która ma teraz wachtę. Wesoło pogadując zamawiamy obiad, izotoniki i przeprowadzamy konsumpcję. Na koniec robimy jeszcze uzupełnienie płynów i żegnamy się z Moniką.

Do kwatery niecałe 10km. Szacujemy, że godzina przynajmniej. Rozpoczynamy zjazd zielonym szlakiem do Pietraszonki. Większość drogi udaje się pojechać. Kiedy docieramy do asfaltu zaczyna się ogień. Droga szybko opada w dół i lecimy sporo powyżej 50km/h zwalniając tylko tam, gdzie nie widać drogi albo jest zakręt lub jakaś przeszkoda. Kiedy kończymy zjazd do kwatery mamy niecałe 2,5km. Zjazd trwał z 5-10 min. Mała ścianka, kawałek płaskiego i dostawiamy rumaki do jutra. Prysznic i powtórka z wczoraj w pizzerii. Dziś więcej napojów niż jedzenia bo obiadek z Przysłopu jeszcze się utrzymywał :-) Na tejże czynności zastaje nas Paweł, który z Milówki dojeżdżał pociągiem. Potem przenosimy się na kwaterę i integracja trwa dość długo.



Link do pełnej galerii




W tym miejscu jeszcze był plan, że na powrocie zahaczymy o Ochodzitą.


Ale potem był wypych na Glinne.


Dało się trochę pojechać samym szlakiem.




Ostatnie podejście przed szczytem Baraniej Góry. Wcale nie jest tak płasko, jak na zdjęciu widać.


Pamiątkowe na wieży widokowej.


Po obiadku w schronisku na Przysłopie.


Wynik za dzień. Ochodzita odpuszczona tym razem. Zbyt duże zmęczenie materiału.


Kategoria Kilkudniowe