limit prowadzi tutaj blog rowerowy

Niejeżdżenie boli. Dosłownie.

Wpisy archiwalne w kategorii

Kilkudniowe

Dystans całkowity:19089.00 km (w terenie 2528.00 km; 13.24%)
Czas w ruchu:1177:00
Średnia prędkość:16.22 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Liczba aktywności:184
Średnio na aktywność:103.74 km i 6h 23m
Więcej statystyk

Nad Morze - Dzień 04

  • DST 115.00km
  • Teren 20.00km
  • Czas 06:15
  • VAVG 18.40km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 31 lipca 2012 | dodano: 01.08.2012

Dziś start po 10:00. Po kilkunastu kilometrach asfaltami wśród lasów i pól zaczęło się kopanie w piasku, liczenie bocianów i wymijanki ze sprzętem rolniczym.
Początkowo chcieliśmy do Żnina dociągnąć ale po drodze plany się zmodyfikowały. W Gnieźnie spędziliśmy dość sporo czasu. Po drodze też nam tenże uciekał. Głównymi sprawcami były zabytkowe kościółki. Niektóre z nich nawet udało się odwiedzić a wszystkie napotkane ofocić. Jeden od wewnątrz. Pozostałe były już zamknięte.
W Gnieźnie dzwonię o nocleg i się okazuje, że jest i to całkiem niedrogi. Decydujemy się na pozostanie w Biskupinie na dwa noclegi. Zrobimy sobie krótką trasę bez sakw. Ja dodatkowo muszę kupić nową kasetę i łańcuch. Poprzednie mają tak na oko około 5000 km. 5 i 6 spiłowane w szpileczki i teraz muszę się szarpać albo na młynkach 3-4 albo ciężkim deptaniu na 3-7.
W Pyzdrach spotykamy grupę fotograficzną z PTTK Oddział Sosnowiec. Wręcz nie do uwierzenia. Chwilę rozmawiamy. Focimy się wzajemnie. Potem pożegnanie i jedziemy dalej.
Większość drogi asfaltami i to takimi, gdzie można się nieźle rozbujać. Było sporo odcinków, gdzie lecieliśmy sporo ponad 30 km/h i to nawet pod górki. Marcin pilnował zmian. Co 5 km zmienialiśmy się w roli prowadzącego i jazda szła dość sprawnie. Jedynie odcinki leśne i polne delikatniej żeby znowu na wertepach czegoś nie rozwalić.
Jutro małe kółeczko po okolicy. Próba zakupu łańcucha i kasety. Jak się uda, to przejażdżka kolejką wąskotorową i może coś jeszcze.
Po drodze utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny z Moniką i Tomkiem nawzajem informując się o naszych postępach. Mają dużo bardziej ostre tempo. Dziś np., kiedy my już pakowaliśmy się do pokoju oni jeszcze jechali i mieli w planach zwalczenie 20 km.



Zdjęcia są i to całkiem sporo ale na razie łącze marne i nie ma jak upload-u zrobić.

Uzupełnienie wpisu o zdjęcia.


Przekraczamy Wartę.




Sosnowiczan spotykamy pół Polski dalej :-)




Gniezno.







Link do pełnej galerii


Kategoria Kilkudniowe

Nad Morze - Dzień 03

  • DST 97.00km
  • Teren 35.00km
  • Czas 06:22
  • VAVG 15.24km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 30 lipca 2012 | dodano: 01.08.2012

Start opóźniony przez przymusowe serwisowanie mojego nieszczęsnego koła. Zakładam szprychę. Zakładam nową oponę bo poprzednia się wytarła od obręczy ale sytuacja się nie zmienia. Kółko dalej bije. Decyduję się na wymianę koła i w tym celu trzeba nam dociągnąć do Ostrowa Wielkopolskiego. Jakieś 20 km. Przy recepcji ośrodka Lido spotykamy Witka (którego tradycyjnie przechrzciłem na Waldemara - ta moja pamięć do imion). Okazuje się, że wraca do Ostrowa i zaoferował się na przewodnika. Droga szybko leci na rozmowach okołorowerowych i nie tylko. Witek podprowadza nas prosto przed drzwi serwisu i tam się żegnamy na jakiś czas wymieniając się numerami telefonów i z zapowiedzią, że zjemy później obiad. Sympatyczny serwisant ogląda mój rower i stwierdza, że niestety nie mają gotowych kółek 26 cali z tarczami i wskazuje drogę do konkurencji o jakieś pół kilometra. Jedziemy. Opona, która tarła od jakiegoś czasu, daje się coraz bardziej we znaki. W drugim serwisie historia się powtarza. Jedziemy do centrum na Kaliską. Tam się okazuje, że to punkt obsługi rowerków z górnej półki. Kółko jest, owszem, ale za 3 tysie czyli pewnie karbon. Nie dla mnie. Zaplecenie trochę by trwało więc jedziemy w jeszcze jedno miejsce na skrzyżowaniu ul. Królowej Jadwigi i al. Słowackiego. I sukces. Kółko nie tanie bo łącznie z bagażnikiem wydałem ponad 400 pln ale najważniejsze, że rowerek w końcu jedzie i nie muszę się bać, że mi cały bagaż rymsnie w czasie jazdy.
Zanim jednak wystartowaliśmy z serwisu ponad blisko 3 godziny wędrowaliśmy po Ostrowie Wielkopolski z Witoldem jako przewodnikiem. Poznaliśmy przemiłą Panią w PTTK, która zasypała nas zarówno wiadomościami o mieście jak i okolicach, w które się udajemy. Część z nich, niewielką niestety, udało nam się odwiedzić. Potem jednak presja czasu i ciemności zmusiły nas do pośpiechu. Samo miasto robi bardzo dobre wrażenie. Te 3 godziny to zdecydowanie za mało ale dzieki temu, że mieliśmy przewodnika, bez błądzenia udało nam się zobaczyć co ciekawsze miejsca w centrum oraz zjeść smaczny obiadek.
Pod serwisem żegnamy się z Witkiem i serwisantem, który uleczył Nowego Rumaka, i za wskazówkami jedziemy dalej w drogę. Większość asfaltami i to niezłymi, więc jest okazja się rozbujać. Lecimy gdzie się da po 30-35 km/h. Ciężko się rozpędzić z takim bagażem ale potem się leci już całkiem ładnie.
Czasem udaje się coś sfocić - szybowce, pałacyk.
Docieramy do Pleszewa już o zmierzchu. Tam udaje nam się znaleźć nocleg dzięki Garminowi ale mamy jeszcze 24 km do przejechania. Foto na rynku i gnamy dalej już bez zatrzymywania. O ciemnej nocy jedziemy polami i lasami. Po drodze kopiąc w piasku. Docieramy na miejsce o północy totalnie zmordowani. Niestety zasię słaby i nie ma jak wrzucić od razu wpisu więc pozostaje go tylko skomponować i poczekać na okazję do wgrania.
Po drodze kilka sesji komunikacyjnych z Moniką i Tomkiem. Też narzekają, że im planu się nie udaje wyrobić i nocleg odprawiają gdzieś na ściernisku.
Plan na dzień następny to dociągnąć do Żnina. Trochę ponad 110 km ale po drodze sporo atrakcji (m. in. Gniezno, Biskupin) i może trochę czasu brakować.




Pałac w Antoninie. Nasz przewodnik Witek i my.


Spotkanie na szlaku z cyklistami z PTTK-u z Ostrowa Wielkopolskiego wytyczającymi trasę na zlot w Antoninie.


Serwis rowerowy w Ostrowie Wielkopolskim, który uratował wyprawę poprzez dostarczenie nowego kółka i bagażnika do rowerka.


Przed muzeum w Ostrowie Wielkopolskim.


Spotkanie w PTTK. Przemiła pani tam urzędująca zasypała nas propozycjami miejsc wartych zobaczenia. Niektóre z nich udało się odwiedzić po drodze.


Konkatedra.





Link do pełnej galerii


Kategoria Kilkudniowe, Serwis

Nad Morze - Dzień 02

  • DST 117.00km
  • Teren 26.00km
  • Czas 06:40
  • VAVG 17.55km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 lipca 2012 | dodano: 29.07.2012

Rano plan wstać tak, żeby wyjechać o 8:00. Okazuje się, to nierealne bo mój bagażnik wymaga interwencji. Giąłem, giąłem i przegiąłem. Pękła jedna z rurek. Decyduję się wybyć do centrum Kluczborka i zapolować na kogoś chętnego do odsprzedania choćby używki. Niestety jedyny potencjalny dawca nie miał właściciela a inni nie mieli odpowiedniej konstrukcji. W międzyczasie zjawił się właściciel miejsca, gdzie stacjonowaliśmy i z Marcinem uskutecznili prowizorkę za pomocą gwoździa.
Wróciwszy z bezowocnych łowów zamontowałem zdezelowany podzespół. W drodze powrotnej odkryłem, że pękła jedna ze szprych. Tak więc i ją trzeba było wymienić. Obsuwa czasowa zrobiła się spora. Wyruszyliśmy na 1 z dzisiejszych etapów około 11:30. Jazda początkowo delikatna w obawie, że bagażnik się rozleci i nas kompletnie uziemi.
Potem jednak tempo się nakręcało i nawet po wertepkach pozwalaliśmy sobie czasem zaszaleć. Na gładkich asfaltach były odcinki, gdzie z tobołami lecieliśmy całkiem sporo. Nawet po 40km/h.
Focenie tu, focenie tam. Sweet focie w celu uwiecznienia pobytu do KOT-u.
Po drodze dwie burze. Jedna przeczekana pod sklepem. Akurat stanęliśmy zrobić zakupy i się posilić jak lunęło. Było to w Komorznie. Druga burza dorwała nas za Kobylą Górą. Fartownie stała w pobliżu wiata przystankowa. Ona toż nam uratowała zadki od zmoczenia.
Po drodze było trochę mykania w terenie. Zwłaszcza końcówka była super. Przepiękny las po deszczu. Pachnący. W kolorach zachodzącego słońca. Nic tylko tam zostać. Niestety nas gonił czas. Chcieliśmy dotrzeć dziś do Ostrowa Wielkopolskiego. Niestety awarie, burze itp. skutecznie nas spowolniły. Dotarliśmy do 3 z dzisiejszych etapów do Dębnicy. Tam pytamy Garmina, gdzie śpimy a on odpowiada, że jest coś takiego w Antoninowie o 6 km. Potwierdzamy u jednej z mieszkanek to info i kierujemy się za radami GPS-a do celu. Pod koniec, w ciemnościach trochę nam się w lesie ścieżka zamotała, ale w końcu trafiamy. 3-osobowy domek mamy do swojej dyspozycji.
W drodze do Dębnicy odkrywam, że znowu rozleciała się jedna szprycha. Czyli jutro wymiana. Jak dotrzemy do Ostrowa, to mam nadzieję kupić nowy bagażnik i może uda się "na już" wycentrować tył.
W Kobylej Górze dostaliśmy "szacuna" za dotarcie z Sosnowca do tego miejsca. W ogóle jak się ludziom mówi, że nad morze kręcimy to robią oczy. Nie wiem, czy nasze słowa są ich w stanie przekonać, że to jednak da się zrobić jeśli tylko sprzęt nie padnie i człowiek się nie rozsypie.



Zdjęcia, jak uda się coś wcisnąć. Dziś internet z gwizdka wyjątkowo podły.

Edit 2012.08.05: Link do pełnej galerii


Muzeum w Kluczborku.


Żniwa w toku a my w drodze.


Przekraczamy kolejne granice.


Wizytujemy budowę autostrady.


Udaje się przeczekać kolejną burzę.


Leśne klimaty po burzy.






Kategoria Kilkudniowe

Nad Morze - Dzień 01

  • DST 146.00km
  • Teren 32.00km
  • Czas 08:16
  • VAVG 17.66km/h
  • Sprzęt Merida Matts TFS 100D
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Na początek start do Czeladzi na spotkanie z Marcinem. Na rynku zjeżdżamy jednocześnie. Robimy focię startową i ruszamy w drogę. Do Wojkowic eskortuje nas jeszcze Tata Marcina. Tam się żegnamy i we dwóch jedziemy dalej.
Pogoda rewelacyjna.
Trasa jak na mapie więc opisywać nie będę. Jedynie bardziej charaktersytyczne elementy.
Charakterystycznym elementem zaś było to, że mi się sp..suł bagażnik. Niby taki ładny, taki nowy, taki aluminiowy a się był pogiął na 15 km przed Kluczborkiem. Musiałem wszystkie bety zdjąć, zdemontować błotnik żeby nie tarł i zapakować wszystko od nowa. I potem jazda tempem emeryckim. A mieliśmy już grubo ponad 18 km/h średnią :-/
Jutro będzie trzeba pokombinować z nagięciem trasy tak, żeby o jakiś większy hipermarket zahaczyć w nadziei, że uda się tam kupić nowy. Nie będzie to niestety łatwe, bo jutro niedziela :-|

Poza tym po drodze tradycyjnie popisy Garmina czyli hardcore po lesie. Extra śmieszne pętelki po kilkaset metrów.
Ale muszę też oddać Garminowi, że jak zapytałem, gdzie jemy to pokazał nam drogę do bardzo fajnego miejsca i obiadek był naprawdę smaczny i obfity a za przyzwoite pieniądze. Tak samo Garmin spisał się, kiedy przyszło szukać noclegu. Bezbłędnie podprowadził pod drzwi miejsca, gdzie udało nam się zanocować.

Po drodze focenie miejsc i zdarzeń różnych. Głównie kościoły i pałace ale był też i pogrzeb. Na wesele się nie załapaliśy bo zaczynało się później (tam gdzie jedliśmy obiad). Foto, jak uda się załadować choć kilka, to będą nieco później. Niestety internet z gwizdka pozostawia wiele do życzenia.

Plan na dziś wykonany generalnie choć z niejaką obsuwą czasową. Miało być dojechane do 18:00 i byłoby, gdyby nie bagażnik. Były takie miejsca polesie, gdzie kilometrami się zasuwało wyżej 25km/h. Nie mówiąc już po asfalcie. Zanim mi padł bagażnik to średnią miałem 18,4km/h i była na wzroście. Dopiero po awarii się wszystko posypało.

Plan na jutro był taki, że przebijamy za Ostrów Wielkopolski, do Bieganina konkretnie. Ze względu na konieczność wymiany bagażnika, i dzisiejszej prognozy pogody na jutro start może się opóźnić i przejazd zakończyć na Ostrowie Wielkopolskim. Zobaczymy co jutrzejszy dzień przyniesie.

Poza tym w ogóle fajny rowerowo dzień. Z Marcinem jechało mi się bardzo dobrze. Równe tempo, zmiany, postoje jak trzeba, zero marudzenia :-)


Focia przedstartowa w Czeladzi.


Nakło Śląskie. Pałacyk.


Atak na kanapkę w trakcie przerwy po 50 km-ach.


Tworóg. Dawniej zamek.


Krupski Młyn.


Dzień dobry.


Już nie pamiętam gdzie to jest ale miejsce ładne.


Spsuty bagażnik :-(


Jeden z budynków w Kluczborku.

Link do pełnej galerii.


Kategoria Kilkudniowe

Podzamcze Chęcińskie - cz. 4 - ostatnia

  • DST 153.00km
  • Teren 2.00km
  • Czas 08:02
  • VAVG 19.05km/h
  • Sprzęt Kiedyś Giant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 23 września 2011 | dodano: 23.09.2011

Powrót.
Falstart na początku (przyspałem) i rozpocząłem jazdę dopiero o 8:20. Ubrałem się w ciepłą kurtkę polarową i długie spodnie i to była trafiona decyzja. Gdzieś ze 120 km walczyłem z chłodnym wiatrem mniej więcej z kierunku zachodniego czyli prosto w twarz. To plus pełne sakwy roboty nie ułatwiało. W Pilicy poddałem się na dłużej. Wszamałem 30 cm pizzę i zapodałem sobie 2 gorące herbaty. Tego było mi trzeba.
Jazda generalnie przebiegała bez problemów. Na początku (koło Morawicy) trochę sobie skróciłem w stosunku do tego, co miałem zaplanowane. Kawałek koło Żarnowca też zrobiłem odrobinę inaczej niż było w planie. Zmiany spowodowane brakiem jakiejkolwiek chęci na MTB w drodze powrotnej. Wiatr dostarczał dostatecznie dużo atrakcji jeśli chodzi o wysiłek.
Od Chruszczobrodu to właściwie byłem już w domu. Na Pogorii IV w końcu była okazja pojechać 25+, w porywach do 30+. Potem jeszcze raz tak samo od "jedynki" w Sarnowie.
Po drodze spotkałem tylko jednego "rasowego" bajkera na szosie. Poza tym "lokalsi" na dojazdach do sklepu albo na pole. Szkoda, że słoneczka było tak mało. Za każdym razem jak się wychyliło zza chmur ładnie przygrzewało. Moje czarne wdzianko znakomicie absorbowało te odrobiny serwowanego ciepła.
Kiedyś jeszcze będę musiał się wybrać w świętokrzyskie. Świetne tereny do jazdy. Zwłaszcza dla szosy. Ale i MTB też może sobie tam znaleźć ładne miejsca. No i przede wszystkim trzeba się wybrać na dłużej. 4 dni to tylko tak żeby polizać ciastko i spawdzić jaki ma smak. A jeszcze dogadać się z kimś z tych okolic na wspólne trasy to już będzie rewelacja.
Może życia starczy, żeby kiedyś wrócić w miejsca raz już odwiedzone choć jest jeszcze tyle takich, które na odwiedziny czekają...




Dwa dni wcześniej jechałem przez to miejsce :-)


Śniadanie w towarzystwie...


W Sędziszowie są hantle do wzięcia. Na sztuki...


... i w kompletach. Wersja "Pudzian"+++


Niby zwykła tablica a jednak...


Czas płynie nieubłaganie...


Pilica.


Podzamcze - tak stało na tablicy.


Grzechem było nie zatrzymać się i nie strzelić foty. Między Chruszczobrodem a ul. Karsów w drodze na Pogorię IV.


Kategoria Kilkudniowe

Podzamcze Chęcińskie - cz. 3

  • DST 51.00km
  • Teren 10.00km
  • Czas 04:25
  • VAVG 11.55km/h
  • Sprzęt Kiedyś Giant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 22 września 2011 | dodano: 22.09.2011

Dystans dziś niewielki ale ilość nie świadczy o jakości.
Najpierw wspiąłem się na zamek w Chęcinach. Kilka fotek, szaleńczy zjazd z góry (omal nie zakończony glebą) i stop na rynku. Znowu kilka fotek i w drogę.
Gdzie mnie Garmin pociągnął dalej to nie zdradzę bo było nielegalnie i niebezpiecznie.
Potem spokojna droga do Kielc. Mają tam taką górkę obok miasta, gdzie jest trochę szlaków rowerowych i pieszych oraz wyciąg narciarski. Na mapie to wygląda na ładny, zielony las. Ale Tomek i Krzysiek chyba by polubili to miejsce: zjazdy, podjazdy, piasek, kamienie, błoto, krzyżujące się ścieżki. Można tam trochę czasu zużyć na wyszalenie. Dziś jednak miałem nie ten dzień do jazdy bo trochę tam pojeździłem ale na 1/1, czasem 1/3. Kiedy w końcu dotarłem do wierzchołka stoku narciarskiego marzyłem już tylko, żeby dotrzeć do jakiejś knajpy i wszamać solidny obiad. Jak na zawołanie, u stóp stoku była restauracja. Karkołomny zjad niebieskim szlakiem i chwilę później zamówienie na wyżerkę złożone.
Po obiedzie ruszyłem do centrum Kielc w poszukiwaniu bankomatu i sklepu rowerowego. Sklep był mi potrzebny bo poranny przegląd stanu Srebrnej Strzały ujawnił wyłażącą "szmatę" na przedniej oponie.
Dokonałem zakupu nowego laćka na przód i udałem się do parku by w spokoju dokonać zamiany.
Oględziny starej opony ujawniły przecięcie tak na 5-7 mm czyli wymiana opony zdecydowanie uzasadniona.
Po serwisie posiedziałem chwilę na ławeczce i niespiesznie udałem się w stronę miejsca, gdzie miała wystartować Masa Krytyczna w Kielcach. Po drodze kilka fotek, chyba zamku kieleckiego.
Po zasięgnięciu języka u tubylców trafiam w końcu na Rynek, gdzie już całkiem spora gromada "lokalsów" zjechała się na Masę. Przed startem jeszcze konkurs na ostrą jazdę bez trzymanki czyli czterech zawodników wcina pikantne papryczki a potem bez trzymania kierownicy ma przejechać szpalerem Masowiczów. O dziwo nikt nie wyglebia.
Masa rusza. Po krótkim dystansie zagaduje do mnie, jak się okazuje, były krajan - przyciągnęła go moja "masowa" kamizelka. Marcin kiedyś z Sosnowca, obecnie ożeniony i zamieszkały niedaleko Kielc. Od słowa do słowa i okazuje się, że świat jest mały. Marcin zna Ola. Olo - pozdrowienia od Marcina :-) Pogadując o tematach okołorowerowych przejeżdżamy masę. Potem odbywa się jeszcze wydawanie wejściówek na targi rowerowe. Z Marcinem rozmawiamy jeszcze dobrą godzinę. Opowiada trochę o swoich przygodach na rowerku jeszcze z czasów nocnych wypadów z Olem oraz o lokalnych atrakcjach i szlakach rowerowych. Niestety nikła (wręcz zerowa) znajomość okolic sprawia, że nie bardzo jestem w stanie się zorientować bez mapy o czym mowa. Poza tym już i tak w tym wypadzie nie będę miał okazji skorzystać ze wskazówek Marcina - jutro powrót do domu.
Żegnamy się i każdy z nas rusza w swoją stronę. Tym razem bez kręcenia wybieram najkrótszą drogę do Podzamcza. Wypada ona "siódemką". Ruch spory. Tradycyjnie po zmroku kilka razy udaje mi się zamotać pomimo wskazówek Garmina i wrócić na trasę również dzięki jego wskazówkom. Korzystam z okazji i nawiedzam lokalnego Lidla a potem już bez dłuższych przerw prosto do celu.
Dzień miałem dziś ewidentnie nie do jazdy. Zaplanowałem sobie jeszcze trasę na 70 kilka kilometrów ale nawet nie próbowałem jej zrobić. Ta górka dorżnęła moje siły do końca.


Zamek chęciński.


Widok z zamku na Chęciny.


Owa górka koło samych Kielc. Taki łatwiejszy kawałek.


Tam, na dole, wszamałem obiadek.


A to już Kielce.


Szpaler Masowiczów przed "Ostrą jazdą".


Dużo ludzi z aparatami tam było. Może i mnie ktoś ustrzelił :-)


Ten pojazd mnie zafascynował. Refleksja jest taka: trzeba sobie zrobić kolekcję rowerków. Poziomy, szosa, ostre koło, MTB, MTB XC i może jakiegoś antyka składaka plus prehistoryka bicykla. Pytanie gdzie można ukraść bezkarnie pieniądze na ten cel :-p


I ktoś mnie jednak ustrzelił na Masie w Kielcach :-)
Link do pełnej galerii z tej Masy


Kategoria Kilkudniowe

Podzamcze Chęcińskie cz. 2

  • DST 220.00km
  • Teren 50.00km
  • Czas 11:30
  • VAVG 19.13km/h
  • Sprzęt Kiedyś Giant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 21 września 2011 | dodano: 21.09.2011

Jeszcze raz moja Srebrna Strzała powiozła mnie w polski kraj...
Ale po kolei. Plan. Cel: Sandomierz. Dystans tam: 104 km. Dystans powrotny: 109 km. I to by było na tyle.
Wystartowałem trochę po 7:00. Droga do Sandomierza przebiegała niemalże bezkolizyjnie (jedno miejsce w rzeczywistości wyglądało inaczej niż na mapie i musiałem się chwilę pokręcić żeby się oświecić gdzie dalej uderzać). Było po drodze trochę terenu (piasek, kamienie, szutr) i zróżnicowanie wysokościowo. Na miejsce dotarłem bez większych problemów trochę po 14:30 (po drodze 2 dłuższe postoje na karmienie).
Na rynku wszamałem obiad, postrzelałem kilka fotek i ruszyłem w drogę powrotną. Wszystko szło całkiem dobrze dopóki było jasno. Do tego momentu jazda była bezproblemowa (pierwsze ze 20 km pomiędzy sadami jabłoniowymi). Za to jak się ściemniło, to zaczęła się ostra jazda bez trzymanki. Bez Garmina to bym się jeszcze następny cały dzień włóczył diabli wiedzą gdzie. Co się działo? MTB o zmierzchu. MTB po nocy i to co najmniej ze 3x. Przeprawa w bród przez jakąś rzeczkę (chyba odnoga Czarnej Nidy) ale głowy nie dam. I jeszcze na samiutkim końcu zamotałem się w Starochęcinach czyli rzut beretem od kwatery (nie
biłem sobie miejsca startu jako punkt do GPS-a).
Średnia czasowa słabiutka bo sporo straciłem czasu w nocnych podchodach. Kilka razy musiałem się wracać, gdyby nie GPS to bym nawet nie wiedział, że źle idę. W ciemności każde dżewo i każda kępa trawy wyglądają tak samo. Tak na dobrą sprawę, to ostatnich 40-50 km to bym raczej nie był w stanie powtórzyć z pamięci. Widziałem tyle, ile była w stanie objąć lampka roweru i latarka przymocowana do kasku metodą warunków bojowych czyli drutem.
Za to dzisiejszy dystans to jest moje dotychczasowe maximum zrobione jednego dnia. Do tej pory dłuższe dystanse robiłem jedynie jadąc do Cisnej.
Powrót o 23:30.
Plan na jutro: wyspać się, kółko max do 100km, Masa Krytyczna w Kielcach.



Pogoda może nie była super extra ale do jazdy odpowiednia. Trochę wiało. Jak tylko na chwilę się zatrzymałem, zaczynałem marznąć. Autentycznie cieszyłem się, że muszę na górki się wspinać bo dzięki nim udawało mi się rozgrzać.


Daleszyce. Jak dotąd bez komplikacji.


Trochę przez las ale w sumie niegroźnie.


Popas po serii podjazdów i zjazdów.


W końcu Sandomierz. Ponad połowa dnia za mną.


Stare miasto w Sandomierzu.




Sady. Kilometry sadów. Fanatyk jabłek umarłby z radości.


Ujazd. Ruiny zamku Krzyżtopór. Zobaczyłem je dopiero jak wyszedłem ze sklepu z upragnionym zapasem cieczy na drogę.


Tu się przeprawiałem w bród. Znaczy się sakwy w łapy i do połowy łydek przez wodę na drugą stronę. Powrót. Rower na ramię i ta sama droga. Oczywiście najpierw przeszedłem tą wodę bez bagażu i roweru żeby sprawdzić jaka głębokość i jakie dno. W butach do końca jazdy extrema. Przyda się druga para zabrana w ostatniej chwili. Mało widać? Ja widziałem jeszcze mniej :-)


Jedno z kontrolnych zdjęć nocnych.


"makgajwer" w praktyce.


Kategoria Kilkudniowe

Podzamcze Chęcińskie - cz. 1

  • DST 139.00km
  • Teren 25.00km
  • Czas 08:00
  • VAVG 17.38km/h
  • Sprzęt Kiedyś Giant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 20 września 2011 | dodano: 20.09.2011

Podzamcze Chęcińskie - Dzień pierwszy.
Zaczęło się nieciekawie. O 7:10 wystartowałem z domu. 13 stopni. Mżawka. Nic to.
Niezawodny Garmin jak zwykle zrobił mi ciekawą trasę. Po około 20 km pierwszy raz wbiłem w lasy. I się zaczęło. Piasek + woda + wysoka trawa. Efekt był taki, że jakieś 3 km dalej czyściłem cały napęd i smarowałem łańcuch. Nie pierwszy raz tego dnia, oczywiście.
Potem trochę asfaltu, znowu trochę lasu i w Zawierciu nie było rady. Trzeba było poświęcić litr wody mineralnej żeby choć trochę zmyć to co się poprzyczepiało w lesie i kolejny raz smarowanie łańcucha.
W butach miałem już... ciekawie. Na szczęście zanim wyruszyłem, rzutem na taśmę, wrzuciłem do sakw drugą parę.
Za Zawierciem ucieszyłem się, że mam do pokonania kilka wzniesień. W końcu była okazja trochę się rozgrzać. Dłuższy postój regeneracyjny.
Asfalt nie trwał wiecznie. Garmin znowu posłał mnie w las, a ja głupi, posłuchałem. No i miałem co chciałem czyli piasek po raz trzeci. Jak już się wydostałem z tego lasu to znowu czyszczenie i smarowanie. Bynajmniej nie ostatni raz.
Po 48 km ponownie przepuszczony przez drogę, której właściwie nie było (przedzierałem się po polu, po śladach traktora), dotarłem w końcu pod jakiś sklep, gdzie czwarty raz czyściłem napęd z piasku. Tym razem bardzo dokładnie. Wykosztowałem się nawet na szczoteczkę do zębów, żeby powymiatać dokładnie cały ten syf. I na 1,5l mineralnej. No i smarowanie.
2 km dalej kapeć na przodzie. Zdejmowanie mokrej, sztywnej opony kosztowało mnie sporo czasu. Na dętce nie było widać dziury ale powietrze schodziło. Nie kombinowałem z łatkami tylko dałem nową i jazda dalej.
W okolicach Szczekocin pogoda zaczęła się poprawiać. Zniknęły zamglenia i nie było już mżawki. Miałem przez przygody w lasach i kapcia spore opóźnienie. Czas było przydepnąć. Kawałek ciągnąłem asfaltami ale potem Garmin jeszcze raz posłał mnie w las. Bywało różnie, i piasek, i ubity dolomit. Na szczęście już mi się nic nie kleiło do napędu i jazda przebiegała bez dalszych niespodzianek.
Co jakiś czas robiłem krótkie postoje na wszamanie kanapek i innych form kalorii.
Trasę miałem podzieloną na 5 etapów po mniej więcej 30 km. Na ostatnim jednak etapie poddałem się i olałem planowany odcinek. Ściąłem w dwóch miejscach wytyczone trasy i na koniec wbiłem na "siódemkę" by ostatnie kilka kilometrów do Podzamcza pokonać jak najszybciej. Poranna zaprawa w mżawce i lasach dała mi popalić.
Rowerek sprawował się zadziwiająco dobrze jak na pogodę i warunki, w jakich kazałem mu pracować.
Na calej trasie nie spotkałem ani jednego "rasowego" rowerkowca. Tylko kilku "lokalsów" co do sklepu albo na pole sobie ułatwiali drogę. W ogóle na trasie miałem dość spokojnie.
Plan na jutro: prawdopodobnie Sandomierz. Ale to się okaże jak trasę obejrzę. Na razie prysznic i coś wszamać. A potem jeszcze dodać ślad z GPS-a i jakąś fotkę lub dwie.




Tak miałem na starcie.


W drodze do Zawiercia.


Popas za Zawierciem


A to już trochę dalej - na tablicy stoi gdzie :-)


Widoki wyglądały tak czyli niewyglądały.


Kategoria Kilkudniowe

Wisła-Sosnowiec

  • DST 119.00km
  • Teren 40.00km
  • Czas 08:00
  • VAVG 14.88km/h
  • Sprzęt Kiedyś Giant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 18 września 2011 | dodano: 18.09.2011

Start odrobinę po 9:00. Zaopatrzenie w dodatkowe produkty kaloryczne + ciecze na pobliskiej stacji benzynowej.
Powrót też pilotował Jacek i jego nawi, która tego dnia była trochę kapryśna.
Ścieżkami rowerowymi dojechaliśmy aż do samego Skoczowa. Całkiem przyjemna jazda. Już na samym początku okazało się, że jest dużo cieplej niż dnia poprzedniego i trzeba było zrobić ze 2 postoje po drodze by powymieniać kolejne elementy garderoby na bardziej pasujące do temperatury.
Powrót odbyliśmy mniej więcej tą samą drogą z drobnymi poprawkami. Koło Goczałkowic, aby uniknąć tych nieszczęsnych płyt betonowych wybralśmy inną drogę ale zamienił stryjek siekierkę na kijek. Też w końcu trafiliśmy na betonowe płyty choć jakby mniej nam tyłki obtłukło. Po drodze jakiś niedowidzący w samochodzie wyjeżdżając ze swojej posesji na drogę omal nie trącnął Jacka. Dzień wcześniej Sławek o mało co nie wziął "na rogi" jakiegoś nieletniego. Na szczęście w obu przypadkach skończyło się tylko na podniesionym ciśnieniu.
Bez większych problemów pokonaliśmy drogę powrotną. Z Jackiem pożegnaliśmy się niedaleko Placu Papieskiego w Sosnowcu. Dalej Sławek i ja pojechaliśmy w stronę Dąbrowy Górniczej. Przed Expo Silesia powiedzieliśmy sobie "do następnego razu". Na Alei Róż Sławek odbił na Gołonóg a ja przez centrum poleciałem nad Pogorię III (tam slalom między piechotą, rolkami i innymi rowerzystami), przeskok przez tory na Pogorię IV, do Marianek, przez Preczów do Sarnowa i do domu. Końcóweczkę od trasy zrobiłem sobie w zacnym tempie 30+. Zew zimnego browara w lodówce wydatnie pomógł w utrzymaniu tego tempa :-) W domu byłem dosłownie 2 minuty po 17:00.

Dzięki Jacku za zaproszenie na wypad do Wisły. Rewelacyjnie się jechało z Tobą i Twoim szwagrem. Bardzo udany weekend. Gdybyście się kiedyś jeszcze wybierali na taki wyjazd to ja chętnie wezmę w nim udział, o ile moje towarzystwo Wam odpowiada :-)







Link do całej galerii.


Kategoria Kilkudniowe

Sosnowiec-Wisła

  • DST 132.00km
  • Teren 40.00km
  • Czas 10:00
  • VAVG 13.20km/h
  • Sprzęt Kiedyś Giant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 17 września 2011 | dodano: 18.09.2011

Wystartowałem od siebie o 7:10 (lekki poślizg ale bez tragedii). Na spotkanie z Jackiem i jego szwagrem, Sławkiem, dotarłem tak na 5 min przed umówioną godziną. Jacek już czekał a Sławek zjawił się chwilę po mnie. Podjechaliśmy jeszcze pod dom Jacka bo okazało się, że jazda o tej porze w rękawiczkach bez palców to jednak nienajlepszy pomysł. Sam jeszcze spory kawałek jechałem w pełnych polarowych.
Odziani stosownie do warunków termicznych ruszyliśmy w dorgę.
Prowadził Jacek i jego nawigacja. Trasa bardzo mi się podobała. Na przemian trochę asfaltów i trochę lasu. Mój Garmin w wielu miejscach twierdził, że tam jest szczery las i nie ma gdzie jechać :-) Przemykaliśmy czasem nawet ścieżkami, na których było akurat tyle miejsca, żeby koło roweru przejechało.
Na początek musieliśmy pokonać cywilizację czyli przebić się przez Mysłowice. Tam rozpoczął się dość długi odcinek przez lasy (murckowski m. in.), którymi dojechaliśmy do obrzeży Tychów. Przemknęliśmy przez strefę ekonomiczną czy jak to tam zwią i znów wjechaliśmy w las. Jacek ze Sławkiem jechali w poprzednim roku tymi ścieżkami więc bez problemu ten odcinek poprowadzili. Okazało się, że droga, którą mój Garmin pokazuje jako przejezdną kończy się na brzegu jakiejś rzeczki (Sławek rok wcześniej o mało w niej nie zakończył jazdy bo nawi Jacka też pokazywała, że tam da się jechać).
Obrzeżami Pszczyny i prze Goczałkowice-Zdrój dojechaliśmy nad zaporę goczałkowicką. Tam zrobiliśmy mały postój regeneracyjny (pokarmy stałe, płyny, zmiana izolacji termicznej, sesja foto itp.).
Lasami i bocznymi drogami (jeden kilkukilometrowy odcinek po koszmarnych betonowych płytach; tak nam ze Sławkiem zadki wytrzęsło, że stanowczo odmówiliśmy powrotu tą drogą; Jacek dzięki "amorkowi" na przodze pokonywał ten etap dużo szybciej niż my) dojechaliśmy do Skoczowa. Na rynku odbywała się jakaś impreza masowa ale nie wnikaliśmy czy rozdają kiełbasę wyborczą, czy jest jakaś inna okazja ku temu zborowi.
Dalej bocznymi, znakomicie ukrytymi, ścieżkami dotarliśmy do Ustronia. Tam wbiliśmy na ścieżki rowerowe wzdłuż Wisły i w ładnym tempie, wygodnym szlakiem pomknęliśmy do Wisły.
Na miejscu byliśmy nieco przed 16:00. Zapodaliśmy sobie nieco ciepłego paliwa w postaci grillowanych potraw oraz nieco %%%. Potem przenieśliśmy się do lodziarni gdzie najpierw wtrząchnęliśmy po gigantycznym lodzie śmietankowym. W czasie podróży Jacek kilka razy rozmawiał z Tomkiem i nawzajem informowaliśmy się o swoich zamiarach i postępach w ich realizacji. W lodziarni nastąpiła ostatnia sesja telefoniczna w wyniku której doszło do naszego spotkania z Krzyśkiem i Tomkiem, w tymże miejscu.
Posiedzieliśmy tam trochę dzieląc się opowieściami z naszych podróży i wyczynów.
Potem pojechaliśmy na dworzec PKP gdzie dopilnowaliśmy aby chłopaki wsiedli grzecznie do pociągu. Mamy na to dowody :-)
Nam z kolei wypadło poszukać noclegu. Sławek i Jacek mieli już przygotowaną opcję, która zadziałała. Dostaliśmy 3-osobowy pokój w domu Kasieńka (o ile nie pokręciłem nazwy). Albo to może była Karolinka? W każdym bądź razie jak będzie trzeba, to tam trafię :-)
Pozbywszy się większości bagażu, uzbrojeni w chęć szczerą i ciepłe ciuchy wyruszyliśmy na podjazd na Osiedle Jurzyków. Początek wyglądał niegroźnie i jechało się spokojnie. Potem zaczęło być stromo. Potem jeszcze bardziej stromo. Potem 1 z przodu, 1 z tyłu i nieźle było trzeba się natyrać. Pod pretekstem przepuszczenia przejeżdżających samochodów ze 4 albo i więcej razy zrobiłem sobie postój na wyrównanie oddechu. Coś mnie jeszcze tego dnia dyńka nawalała i to wjazdu nie ułatwiało. Jacek wydarł przede mną tak daleko, że straciłem go z oczu na jakiś czas. Z kolei Sławek spokojnie, sobie wjeżdżał na końcu. Przy końcu asfaltu powierzyliśmy pieczę nad kluczem do pokoju Sławkowi i posłaliśmy go na dół a my z Jackiem postanowiliśmy się wdrapać na samą górę.
Dopóki był asfalt dało się jechać. Potem jeszcze kawałek po drodze gruntowej też. A potem zaczęło nam odrywać przednie koła przy lada depnięciu i trzeba było zacząć wprowadzać. Słońce już zaszło i nad osiedle dotarliśmy jak już zaczynało się robić całkiem ciemno. Ponieważ trochę tak jakoś niefajnie jest wjeżdżać i zjeżdżać tą samą drogą postanowiliśmy brnąć dalej drogą gruntową, która była całkiem dobrze wyjeżdżona czyli gdzieś musiała prowadzić.
I prowadziła. Pan na traktorze z drewnem powiedział, że cały czas prosto w dół i dojedziemy do Wisły. No tośmy pojechali. W międzyczasie zrobiło się całkiem ciemno. Zjazd był... interesujący. W wąskim kręgu światła z lampki raz widać było kamienie i korzenie, raz betonowe płyty. Cały czas na hamulcach zjechaliśmy w końcu do asfaltu i potem do rondka, gdzie cierpliwie na nas czekał Sławek.
Drobne zaopatrzenie na wieczór i powrót do kwatery.
Dzień się jeszcze jednak nie skończył. W pobliskiej pizzerii wszamaliśmy dużą pizzę z 4 rodzajami sera zapiwszy to lokalnie warzonym piwem (tak twierdzili sprzedawcy), całkiem niezłym.
Powrót na kwaterę, walka z jeszcze jednym lokalnym produktem, prysznice i spać.










Kategoria Kilkudniowe