Sosnowiec-Wisła
-
DST
132.00km
-
Teren
40.00km
-
Czas
10:00
-
VAVG
13.20km/h
-
Sprzęt Kiedyś Giant
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wystartowałem od siebie o 7:10 (lekki poślizg ale bez tragedii). Na spotkanie z Jackiem i jego szwagrem, Sławkiem, dotarłem tak na 5 min przed umówioną godziną. Jacek już czekał a Sławek zjawił się chwilę po mnie. Podjechaliśmy jeszcze pod dom Jacka bo okazało się, że jazda o tej porze w rękawiczkach bez palców to jednak nienajlepszy pomysł. Sam jeszcze spory kawałek jechałem w pełnych polarowych.
Odziani stosownie do warunków termicznych ruszyliśmy w dorgę.
Prowadził Jacek i jego nawigacja. Trasa bardzo mi się podobała. Na przemian trochę asfaltów i trochę lasu. Mój Garmin w wielu miejscach twierdził, że tam jest szczery las i nie ma gdzie jechać :-) Przemykaliśmy czasem nawet ścieżkami, na których było akurat tyle miejsca, żeby koło roweru przejechało.
Na początek musieliśmy pokonać cywilizację czyli przebić się przez Mysłowice. Tam rozpoczął się dość długi odcinek przez lasy (murckowski m. in.), którymi dojechaliśmy do obrzeży Tychów. Przemknęliśmy przez strefę ekonomiczną czy jak to tam zwią i znów wjechaliśmy w las. Jacek ze Sławkiem jechali w poprzednim roku tymi ścieżkami więc bez problemu ten odcinek poprowadzili. Okazało się, że droga, którą mój Garmin pokazuje jako przejezdną kończy się na brzegu jakiejś rzeczki (Sławek rok wcześniej o mało w niej nie zakończył jazdy bo nawi Jacka też pokazywała, że tam da się jechać).
Obrzeżami Pszczyny i prze Goczałkowice-Zdrój dojechaliśmy nad zaporę goczałkowicką. Tam zrobiliśmy mały postój regeneracyjny (pokarmy stałe, płyny, zmiana izolacji termicznej, sesja foto itp.).
Lasami i bocznymi drogami (jeden kilkukilometrowy odcinek po koszmarnych betonowych płytach; tak nam ze Sławkiem zadki wytrzęsło, że stanowczo odmówiliśmy powrotu tą drogą; Jacek dzięki "amorkowi" na przodze pokonywał ten etap dużo szybciej niż my) dojechaliśmy do Skoczowa. Na rynku odbywała się jakaś impreza masowa ale nie wnikaliśmy czy rozdają kiełbasę wyborczą, czy jest jakaś inna okazja ku temu zborowi.
Dalej bocznymi, znakomicie ukrytymi, ścieżkami dotarliśmy do Ustronia. Tam wbiliśmy na ścieżki rowerowe wzdłuż Wisły i w ładnym tempie, wygodnym szlakiem pomknęliśmy do Wisły.
Na miejscu byliśmy nieco przed 16:00. Zapodaliśmy sobie nieco ciepłego paliwa w postaci grillowanych potraw oraz nieco %%%. Potem przenieśliśmy się do lodziarni gdzie najpierw wtrząchnęliśmy po gigantycznym lodzie śmietankowym. W czasie podróży Jacek kilka razy rozmawiał z Tomkiem i nawzajem informowaliśmy się o swoich zamiarach i postępach w ich realizacji. W lodziarni nastąpiła ostatnia sesja telefoniczna w wyniku której doszło do naszego spotkania z Krzyśkiem i Tomkiem, w tymże miejscu.
Posiedzieliśmy tam trochę dzieląc się opowieściami z naszych podróży i wyczynów.
Potem pojechaliśmy na dworzec PKP gdzie dopilnowaliśmy aby chłopaki wsiedli grzecznie do pociągu. Mamy na to dowody :-)
Nam z kolei wypadło poszukać noclegu. Sławek i Jacek mieli już przygotowaną opcję, która zadziałała. Dostaliśmy 3-osobowy pokój w domu Kasieńka (o ile nie pokręciłem nazwy). Albo to może była Karolinka? W każdym bądź razie jak będzie trzeba, to tam trafię :-)
Pozbywszy się większości bagażu, uzbrojeni w chęć szczerą i ciepłe ciuchy wyruszyliśmy na podjazd na Osiedle Jurzyków. Początek wyglądał niegroźnie i jechało się spokojnie. Potem zaczęło być stromo. Potem jeszcze bardziej stromo. Potem 1 z przodu, 1 z tyłu i nieźle było trzeba się natyrać. Pod pretekstem przepuszczenia przejeżdżających samochodów ze 4 albo i więcej razy zrobiłem sobie postój na wyrównanie oddechu. Coś mnie jeszcze tego dnia dyńka nawalała i to wjazdu nie ułatwiało. Jacek wydarł przede mną tak daleko, że straciłem go z oczu na jakiś czas. Z kolei Sławek spokojnie, sobie wjeżdżał na końcu. Przy końcu asfaltu powierzyliśmy pieczę nad kluczem do pokoju Sławkowi i posłaliśmy go na dół a my z Jackiem postanowiliśmy się wdrapać na samą górę.
Dopóki był asfalt dało się jechać. Potem jeszcze kawałek po drodze gruntowej też. A potem zaczęło nam odrywać przednie koła przy lada depnięciu i trzeba było zacząć wprowadzać. Słońce już zaszło i nad osiedle dotarliśmy jak już zaczynało się robić całkiem ciemno. Ponieważ trochę tak jakoś niefajnie jest wjeżdżać i zjeżdżać tą samą drogą postanowiliśmy brnąć dalej drogą gruntową, która była całkiem dobrze wyjeżdżona czyli gdzieś musiała prowadzić.
I prowadziła. Pan na traktorze z drewnem powiedział, że cały czas prosto w dół i dojedziemy do Wisły. No tośmy pojechali. W międzyczasie zrobiło się całkiem ciemno. Zjazd był... interesujący. W wąskim kręgu światła z lampki raz widać było kamienie i korzenie, raz betonowe płyty. Cały czas na hamulcach zjechaliśmy w końcu do asfaltu i potem do rondka, gdzie cierpliwie na nas czekał Sławek.
Drobne zaopatrzenie na wieczór i powrót do kwatery.
Dzień się jeszcze jednak nie skończył. W pobliskiej pizzerii wszamaliśmy dużą pizzę z 4 rodzajami sera zapiwszy to lokalnie warzonym piwem (tak twierdzili sprzedawcy), całkiem niezłym.
Powrót na kwaterę, walka z jeszcze jednym lokalnym produktem, prysznice i spać.
Kategoria Kilkudniowe