Kilkudniowe
Dystans całkowity: | 19089.00 km (w terenie 2528.00 km; 13.24%) |
Czas w ruchu: | 1177:00 |
Średnia prędkość: | 16.22 km/h |
Maksymalna prędkość: | 62.50 km/h |
Liczba aktywności: | 184 |
Średnio na aktywność: | 103.74 km i 6h 23m |
Więcej statystyk |
Beskid Niski - Dzień 4
-
DST
59.00km
-
Teren
20.00km
-
Czas
06:00
-
VAVG
9.83km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzień ślimaty od startu. Kapie. Przestaje. Kapie. Przestaje. I tak cały czas. Jednak siedzieć na kwaterze nie ma sensu a i kapanie takie raczej z kategorii małoszkodliwych. Zwykle ustaje, jak Ola kurtkę zakłada (mam przeciwdeszczówkę i nie zawaham się jej użyć). Tak też i jedziemy. W planach jest pokonanie grzbietem Magury Małostowskiej. Ale na początek trzeba się na ten grzbiet wspiąć. I jest trochę roboty bo podjazdy konkretne. Podobnie jak widoki :-)
Po drodze dalej a to jakby padało albo nie. Docieramy do schroniska na Magurze Małostowskiej i tam serwujemy sobie gorące napoje a ja dodatkowo pierogi z kapustą. Nieco ogrzani i podsuszeni jedziemy dalej. Tym razem przez las szlakiem. Klimatyczna droga. Mgła. Czasem coś kapnie. Szaro. Rewelacja. Na koniec oczywiście karkołomny zjazd asfaltem, gdzie jadę bardzo zachowawczo mając w pamięci, że tylny hamulec owszem trzyma ale najpierw trzeba go napompować. Ale i tak leci się bardzo szybko.
A potem się zaczęło. Droga, której nie ma ewentualnie objawia się czasem. Miał to być skrót. Dystansowo był. Czasowo ani trochę ale nam się nie spieszyło. Ponownie błotko, brody, skakanie przez drzewa, łażenie po skarpach. Czad :-]
No i widoki.
Wybywamy za jakiś czas znowu na asfalt. Zjeżdżamy tym co niedawno wjeżdżaliśmy by za chwilę ponownie się wspinać choć inną już drogą. Widoczki ciągle nie chcą być inne, niż zapierające dech.
Potem znowu wypych. Uślizgi na bocie. Zjazd po błocie i taaaaaaaaki pstrąg niedaleko zapory. Przez zaporę nie udaje nam się przedostać i trzeba objazd na około zrobić. Wracamy już po ciemku. Kolejny dzionek za nami. Aż trudno uwierzyć jak szybko poleciał przy dobrej zabawie.
Schronisko na Magurze Małostowskiej.
Kolejne spotkanie ze "smokiem".
We mgle przed siebie.
Mgła, opuszczony cmentarz, samotna dziewczyna... jak początek horroru ;-)
I początek terenowego hardcore-u.
Kawałki brodziło się normalnie w potoczku.
Tu było rzucanie rowerami przez drzewa.
Ony grzbiet, co to go dziewczyny mają za plecami, tośmy tak z godzinkę, dwie wcześniej jechali.
Powrót już w kompletnych ciemnościach. Jeziorko obejrzeliśmy dnia następnego z samochodu wracając do szarej rzeczywistości.
Link do galerii wszystkich zdjęć z wyjazdu
Kategoria Kilkudniowe
Beskid Niski - Dzień 3
-
DST
56.00km
-
Teren
20.00km
-
Czas
05:30
-
VAVG
10.18km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na śniadanko wczorajsze grzyby. Robię wpis, znaczy się żyjemy. Smoków i jedorożców nie widzieliśmy. Ale humory dopisywały.
Nad ranem przymroziło i na wyjeździe poowijaliśmy się dość szczelnie ale jak to w czasie jazdy, robi się ciepło i przez początek trasy stopniowe zrzucanie kolejnych warstw. Początek asfaltem. Edycie coś dzwoni przy przedniej tarczy hamulca. Wbijamy w teren i zatrzymujemy się zrobić ogląd o co biega. Okazuje się, że sprężynka odbijająca klocki hamulcowe jest pogięta i nie działa. Hamulec generalnie trzyma tylko trze. Edyta zostawia nas i zaczyna powrót na kwaterę. Dzień nie zaczął się za dobrze. Ola i ja jedziemy dalej. Terenem. Jest ciekawie. Brodów nie za wiele ale za to błotka trochę. Wjazdy i zjazdy. Po drodze telefony komórkowe dostają czkawki. Raz gubią i znajdują zasięg. SMS-ami i rozmowami nawiązujemy łączność z Edytą. Przeprowadziła konsultacje z zaufanym serwisantem i wychodzi na to, że z tym defektem hamulca może spokojnie jechać tyle, że tarcza będzie nieco tarła i hałasowała. Umawiamy się w Wysowej a tymczasem przedzieramy się z Olą dalej. Wypych (kolejny) i zjazd. Po drodze spotykamy jednego brata w nałogu. Do Wysowej zjazd terenowo-asfaltowy (dla konia 1 godzina).
Edyta znów jest z nami i jedziemy dalej.
Na granicy robimy sesję zdjęciową i tak przez chwilę rozważamy utworzenie filii zagranicznej Cyklozy i Ghostbikres (CykloGhost). Jednak na razie pomysł zostaje odłożony "na zaś". Żółtym szlakiem pniemy się pod górę metodą wypychowo-wjazdową. Zaczyna mi latać łańcuch po ząbkach jak depnę mocniej :-/ Zaczyna się jazda na młynkach. Przebijamy się terenem do cywilizacji. Po drodze fotografując pasące się luzem koniki. Edyta zachwala nam stadninę koni huculskich i tam też się udajemy w celu naładowania akumulatorów. Wciągamy solidny obiadek z deserem i już o szarówce zaczynamy powrót na kwaterę. Oczywiście dalej focąc co tylko znajdzie się w zasięgu wzroku oraz siebie nawzajem w czasie jazdy.
Gdzieś po drodze dziewczyny zauważają, że mi tylne koło jakoś dziwnie lata (chyba nawet już dnia poprzedniego to spostrzeżenie poczyniły). Okazało się, że znowu poszła szprycha. Straty rosną. Rowerek ewidentnie domaga się przeglądu. I jeszcze do kompletu tylny hamulec też coś nie teges. Trzeba klamką popracować zanim zacznie hamować.
Zimy początek.
W terenie.
Coraz cieplej.
Ola walczy z podjazdem. Na foto nie widać jak to wygląda w rzeczywistości.
A stąd już tylko zjazd :-)
Taki, o! Ten zjad.
Wysowa. Jesteśmy w komplecie.
Tu narodziła się idea CYKLOGHOSTA.
Wypych. Neverending story.
Dziewczyny pastwią się fotograficznie nad konikami.
CPN-y jeszcze istnieją :-)
Na kwaterę ściągamy już w ciemnościach.
Link do galerii z wszystkimi zdjęciami z wyjazdu.
Kategoria Kilkudniowe
Beskid Niski - Dzień 2
-
DST
46.00km
-
Teren
15.00km
-
Czas
04:39
-
VAVG
9.89km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Drugi pętelka zaczęta pod schroniskiem w Bartnem. Tym razem w odwrotną stronę. I równie ciekawie. Na początek szorowanie i smarowanie rowerków a zaraz potem zjazd spod schroniska. Leci się, że hej! 56 km/h mam w momencie i można by więcej polecieć ale raz, że robi się zimno przy takim pędzie a dwa, że droga kręta i z pagórkami gdzie można nieźle poszybować jak się przegnie z prędkością. Na jednym z łuków wyrzuca mnie lekko na trawę i dobrze, że było gdzie przybrać. W nogach zrobiło mi się nieco miękko i jakoś tak bardziej kurczowo trzymałem się potem klamek do końca zjazdu :-p
Asfalt nie trwał długo i wbijamy w teren. Początek jechany, potem jechano-wpychany i zjazd terenowy. W połowie stoku zapachniało nam grzybami więc oczywiście wskakujemy w las. Sukces odnosi pierwsza Ola, chwilę potem Edyta i na końcu ja też dorzucam coś tam do kupki choć potem okazuje się, że część tego co znaleźliśmy to mogą być "Szatany" i po drodze je wyrzucamy.
Wracamy na asfalty. Po drodze focimy kolejne cerkwie, cmentarze z okresu I Wojny Światowej i siebie nawzajem na podjazdach, zjazdach i w sytuacjach różnych (wesołych głównie).
Końcóweczkę robimy szlakiem rowerowym zakończoną przepięknym zjazdem i ponownym wjazdem pod schronisko. Tu pakujemy nasze bagaże i rowerki i wybywamy na nową kwaterę, którą Edyta zarezerwowała w Uściu Gorlickim. Miejsce okazuje się rewelacyjne. Mamy do dyspozycji 2 pokoje w całkiem pustym domu, pokój z kominkiem i kuchnię. Wszystko to na uboczu. Po prostu rewelacja.
Rozpakowujemy bagaże, składamy rowerki i dzień się kończy.
Cerkiew w Bartnem (większa).
Tutaj bród "luksusowy" wyłożony betonowymi płytami.
Wypych.
Wjazd z wypychem.
Wypłaszczenie po zjeździe.
Efekt grzyboszukania.
Jeden z cmentarzy z okresu I Wojny Światowej.
Chatka łemkowska.
Dziewczyny na zjeździe :-)
W końcu się nie dowiedziałem, czy ta obręcz to pozostałość po pierwszym, który poległ na tym zjeździe czy tak po prostu recycling.
Link do galerii wszystkich zdjęć z wyjazdu.
Kategoria Kilkudniowe
Beskid Niski - Dzień 1
-
DST
58.00km
-
Teren
20.00km
-
Czas
06:00
-
VAVG
9.67km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pierwszy dzień rozjeżdżania Beskidu Niskiego zorganizowanego przez Olę i Edytę. Kwaterę mamy w schronisku w Bartnem sporo ponad 600 m. n. p. m. Klimat specyficzny dla schroniska czyli totalny luz. Nic, tylko im pozazdrościć. My z naszym trybem działania według zegarka zupełnie tam nie pasujemy ale też i szybko udaje się wchłonąć ten styl funkcjonowania :-)
Śniadanko na początek, rzut okiem jak tam z rowerkami i ruszamy.
Tras w szczegółach nie będę opisywał bo raz, że są na mapie, dwa że te kilka dni śmigania po górach i dolinach zlewa mi się w jedną długą trasę i dopiero przy pomocy zdjęć jestem sobie w stanie poukładać tkwiące w pamięci widoki w chronologicznym porządku. Po prostu było tego tak dużo, że banan z twarzy ciągle nie daje się zetrzeć :-)
W każdym bądź razie jechaliśmy sobie spokojnie. Gdzie się dało na zjeździe to bez trzymania klamek, gdzie trzeba było, to rzeźbiąc na "jedyneczkach" (a było takich miejsc niemało). Często gęsto fociliśmy we trójkę. Sam doliczyłem się prawie tysiąca zdjęć z tego wyjazdu.
Ola i Edyta znały częściowo te tereny z pieszych wędrówek a resztę miały oczytaną i opisaną więc właściwie jeździliśmy jak po swoim bez błądzenia i kręcenia. Nie znaczy to, że było monotonnie i nudno. Dokładnie przeciwnie. A to bród co jakiś czas do przebycia - czasem na kołach a czasem skacząc z kamienia na kamień. A to bagnista dróżka. Innym razem grzbietem po łąkach albo grzbietem ale po lesie. Było też trochę wpychania i dość karkołomnych zjazdów.
Pogoda również nieźle dopisała pomimo niejakiej różnorodności. Upałów nie było bo wiadomo, że to już jesień ale nie było też zimno. Tak w sam raz by od rana do zachodu pokręcić się po okolicy z małym postojem na obiadek. Doświadczyliśmy jednego przymrozka (przymrozku?) i delikatnego opadu w ciągu naszego pobytu. Tak poza tym to było dość ciepło i słonecznie.
Po drodze mnóstwo cudów do oglądania co też i widać na zdjęciach: cerkwie, przydrożne kapliczki, widoki, kolorki lasu, zwierzaczki dzikie (które niestety były w większości za szybkie by dać się sfotografować) i hodowlane (które z kolei zupełnie nie przejmowały się tym, że są focone) oraz różne inne dziwy.
Generalnie to było świetnie spędzony dzień na bardzo ciekawej trasie w znakomitym towarzystwie przy mnóstwie dobrej zabawy.
Do schroniska wracamy tuż przed zachodem słońca a tam zasiadamy przy kominku, pierogach i pomidorowej.
Przedstartowe foto w dniu pierwszym.
Urywam sobie łańcuch.
Zwierzaczki nie do końca dzikie.
Podwórkowa ozdoba. A u nas jakieś tam krasnale w ogródkach stawiają i plastikowe bociany...
Cerkiew w Kotani. Jedna z wielu na naszych szlakach.
W Magórskim Parku Narodowym :-)
Był wysyp grzybów...
Popas z widokami.
Przez bród "na butach"...
... i na kołach.
Spotkanie ze "smokiem".
Tu chyba nie słyszeli o "północności" rośnięcia mchu. Ten wybrał kierunek mniej więcej wschodni.
Prawie koniec dziennej pętelki. Jeszcze tylko podjazd...
...i końcowe foto pod schroniskiem.
Link do galerii zdjęć z całego wyjazdu
Kategoria Kilkudniowe
Nad Morze - Dzień 14 - ostatni
-
DST
15.00km
-
Czas
00:54
-
VAVG
16.67km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
I nastał ten dzień, kiedy nasza wyprawa się skończyła. Niestety nieco inaczej niż planowaliśmy ale przyczyn było kilka. Po pierwsze pogoda. Z przyjemnych 25 stopni (i więcej) temperatura spadła poniżej 20. Do tego silny wiatr i dosyć częste opady. Wszystko to nas mocno spowalniało i pozbawiało sił. Dodatkowo ostatnie 3 dni wyprawy jechałem przeziębiony i przyjemność z tej jazdy miałem raczej nie za wielką.
Kolejnym powodem, dla którego nie zakończyliśmy przejazdu jak było w planie to fakt, że i tak byśmy w terminie się nie zmieścili. Po drodze włączył nam się tryb zwiedzania i nagle okazało się, że jest mnóstwo miejsc wartych obejrzenia na naszej trasie zaczynając choćby od Malborka i Gniewa. Sam Malbork to ponad 3 godziny zwiedzania z przewodnikiem i jeszcze czasu brakuje by wszystko zobaczyć. Różne inne atrakcje zabierają czas i uniemożliwiają robienia dziennych zakładanych 120 km.
Znać daje także o sobie zmęczenie materiału. Coraz trudniej rano się zebrać do wyjazdu i coraz wcześniej chce się przytulić głowę do poduszki. 2 tygodnie jazdy niemal bez przerwy poważnie wyczerpują.
Z tych i innych mniejszych lub większych powodów zdecydowaliśmy dziś zakończyć nasz wspólny z Marcinem wyjazd na mieście Toruniu. Odpocząwszy w Domu Turysty PTTK, odwiedziwszy oddział PTTK w Toruniu i po rozmowie z przemiłą panią pełniącą tam dyżur, podjęliśmy próbę zobaczenia tego i owego. Udało się nam zwiedzić muzeum choć niestety dość ekspresowo, odwiedziliśmy dom Mikołaja Kopernika, pospacerowaliśmy pod toruńską krzywą wieżę i pognaliśmy na dworzec kolejowy na pociąg do Dąbrowy Górniczej.
Po ponad 6 godzinach w średnio komfortowych warunkach (pociąg nie miał wagonu przystosowanego do przewozu rowerów) docieramy do celu.
Na peronie wita nas może nieco przypadkowy ale jednak komitet powitalny. Wymieniamy powitania, kilka wrażeń na szybko i rozjeżdżamy. Marcin z komitetem na Zagórze, ja przez Zieloną, Łagiszę i Gródków do siebie.
Podsumowanie?
1300 km przejechanych;
straty w sprzęcie: bagażnik i koło u nie, dętka u Marcina;
zużycie sprzętu: u mnie kaseta i łańcuch (dorżnięte przy jakichś 5000 km);
nieprzeliczone bajeczne widoki, których ślady niegodne pozostały na zdjęciach;
spotkanie wielu życzliwych i sympatycznych ludzi w całym kraju (Witku, to zwłaszcza o Tobie mowa);
Refleksje?
2 tygodnie na taki wyjazd to dużo za mało.
Również dzienny dystans 120 km przy założeniu, że coś zwiedzamy i oglądamy to zdecydowanie za dużo. W Polsce jest mnóstwo przepięknych miejsc (przyroda, budowle), na których poznanie trzeba więcej czasu.
Ewentualna druga taka wyprawa będzie miała raczej inny przebieg. Dystanse dzienne będą krótsze. Początek dnia będzie poświęcony na zwiedzanie a czas popołudnia i wieczoru przeznaczony na dotarcie do kolejnego miejsca noclegowego.
Przy małej grupie (2-4 osoby) praktycznie można obyć się bez namiotu bo nocleg zawsze się znajdzie i to za umiarkowaną cenę (choć standard bywa różny).
Generalnie, choć planu nie udało się zrealizować, to jestem bardzo zadowolony, że mimo wszystko byłem, gdzie byłem i widziałem co widziałem. Dowiedziałem się też jeszcze co więcej pozostało do zobaczenia i jest to świadomość, która prawdopodobnie za jakiś czas (2-3 lata) ponownie skieruje mnie na podobną wyprawę.
Teraz czas na odpoczynek (czyt.: dystanse dzienne mniejsze niż 100km) i podleczenie przeziębienia. Ponadto w końcu będzie kiedy uzupełnić wpisy o zdjęcia, których też zebrało się całkiem sporo.
Toruń.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe
Nad Morze - Dzień 10
-
DST
112.00km
-
Teren
10.00km
-
Czas
07:10
-
VAVG
15.63km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś wstępnie plan dotrzeć do Malborka aczkolwiek jest podejrzenie, że to za ambitne założenie.
Okazuje się w drodze, że zdecydowanie za ambitne.
Wyruszamy prawie tak jak zakładaliśmy ale odcinek do pokonania dłuższy bo zamiast z Władysławowa do Malborka trzeba jechać z Jastrzębiej Góry. Niby tylko 9 km więcej ale kto był nad polskim morzem ostatnio to wie, że tam ćma narodu zjechała.
Przebijanie się w ruchu drogowym przez Rozewie i Władysławowo zabiera trochę czasu. Potem wpadamy na ścieżkę rowerową do Pucka i tu nieco tempo wzrasta choć jakoś opornie się jedzie. Parno.
Potem po cichutku wkradamy się do Gdyni zachodząc od opuszczonego obozu indiańskiego.
Dalej przez Sopot częściowo główną gdzie od metra zakazów jazdy po drodze dla rowerów. Odbijamy w kierunku Mola. Tam nas pogania deszczyk. Ścieżką rowerową jedziemy w stronę Gdańska. Po drodze wpadamy pod parasole i zamawiamy obiadek. I tak godzinka schodzi.
Do Gdańska wpadamy znowu nie wiem kiedy. W centrum narodu jakby coś darmo dawali. Ledwo udaje nam się przebić na Rynek i sfocić obok Posejdona. Zaraz potem wyrywamy dalej.
Garmin wpuszcza nas w błoto. Na mapie, którą ma wgraną, droga jest ok. W realu zdążyli od 2011 roku postawić autostradę :-/ Udało nam się to objechać w końcu ale nie obeszło się bez taplania w błocie.
Potem całkiem sporo super ścieżki rowerowej, ciągnący się w okolicach Wiśliny i Lędowa. Przed Suchym Dębem udaje nam się znaleźć nocleg. Szybkie zakupy i potem sprint do celu będący jednocześnie ucieczką przed podejrzanie wyglądającą chmurą. Nocleg w Pszczółkach. Udaje się dojechać na sucho.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe
Nad Morze - Dzień 09
-
DST
57.00km
-
Teren
5.00km
-
Czas
03:10
-
VAVG
18.00km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś dzień jakiś taki do kitu wyszedł.
Rano śniadanie, pranie, próba upchania zdjęć do sieci (nieudana bo Blueconnect przełączył się z HSPA w EDGE) i tak czas poleciał, że pojechaliśmy dopiero po 13:00.
Chcieliśmy dotrzeć na Hel. Od Jastrzębiej Góry do Władysławowa poboczem drogi i drogą na zmianę. Ruch niemożebny.
Potem od Władysławowa miała być ścieżka rowerowa. I była. Tylko ruch na niej taki sam jak na drodze. I do tego sporo piechoty. Pierwsze 10 km to istny slalom i wyprzedzanie bo wszystko turla się w spacerowym tempie. Potem zrobiło się luźniej ale jazda dalej szła opornie. Wiatr właściwie nie wiem z jakiego kierunku ale generalnie przeszkadzający. Nogi nierozgrzane średnio podawały. Dopiero ostatnie 15 km polecieliśmy asfaltem z normalną przelotową prędkością powyżej 30 km/h.
Półwysep helski to niby taki wąski pasek na mapie ale w rzeczywistości to tam całkiem sporo ludzie nastawiali.
Poza miejscowościami typowo turystycznymi pochowane są w lesie np. bunkry. I to sporo. A niektóre odrestaurowane, z ekspozycjami. Do jednego weszliśmy z Marcinem obydwaj. Do drugiego wszedłem sam a Marcin studiował przewodnik pod kątem tego, czego nie zobaczymy bo czasu mikro.
Po bunkrach pojechaliśmy do samego Helu. I zrobiła się 17:30. Cały półwysep to 35 km + jakieś 8 km z Władysławowa do naszej kwatery. Gdyby to wracać rowerkiem to byśmy znowu po ciemku wrócili. A na dodatek jeszcze zaczęła się pogoda nieco rozsypywać. Na szybko wchodzimy do Fokarium, kilka zdjęć i sprint na dworzec. Wpadamy w ostatniej chwili na peron i pakujemy się w pociąg. I tak przejazd zajął prawie godzinę ale dzięki temu udało się przed większym deszczem przebyć odcinek z Władysławowa do Jastrzębiej Góry. Docieramy około 19:30 kiedy zaczyna coraz bardziej pokapywać.
Dzięki naszemu Gospodarzowi wywieszone rano pranie ocalało przed zamoknięciem.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe
Nad Morze - Dzień 07
-
DST
141.00km
-
Czas
06:41
-
VAVG
21.10km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś dzień bogaty.
Start miał być o 8:00 ale tradycyjnie wyszła obsuwa i start uruchomił się po 9:00. Na początek kierunek Tuchola.
Dziś tylko asfaltami bo i tak mamy tyły czasowe. Mieliśmy być we Władysławowie dziś a będziemy jutro.
W Tucholi spotykamy dwóch rowerzystów z Orzesza (Roberta i Maćka o ile nie przekręciłem imion - jeśli tak, to przepraszam). Jadą do trójmiasta. Robią konkretne dystanse po 150 km a nocują głównie pod namiotem. Po drodze do Czerska mieliśmy okazję się razem potoczyć, posiedzieć na przystanku w trakcie burzy i dalej dojechać do Czerska.
Chłopaki pojechali dalej a my z Marcinem uderzyliśmy na rynek (o ile to był rynek) skonsumować obiad. Kiedy składaliśmy zamówienie zaczęło padać. Przesiedzieliśmy łącznie w Czersku jakieś półtorej godziny zanim dało się jechać. Plan jest taki, że nie ma planu. Jedziemy ile się da i robimy postój jak się zrobi znowu wrednie.
Raz nawet jesteśmy o krok od zadołowania się na noc w kwatery ale długo nie mogłem w okolicy znaleźć noclegu a deszcze przez ten czas wziął i przestał padać. Ruszyliśmy. I tak nam się koła toczyły, że wylądowaliśmy w końcu w Kościerzynie. Rundka po rynku, zakupy i na nocleg. Padam jak ścięty. Niższa temperatura, dystans i tempo dają o sobie znać.
Teren tu mają jak w górach. Zjazdy, podjazdy i tak na okrętkę. Gdyby nie to, że nam się spieszyło a ja byłem dodatkowo mocno hm... zirytowany obsuwą i zachowaniem pogody, to byśmy wolniej jechali a tak to bywało, że pod górkę cisnęliśmy ponad 30 km/h. Jutro dystans skromniejszy do pokonania a zarazem cel do osiągnięcia.
Zdjęcia na razie muszą poczekać, bo internet z gwizdka dalej podły.
I uzupełnienie o zdjęcia.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe
Nad Morze - Dzień 06
-
DST
102.00km
-
Teren
15.00km
-
Czas
06:20
-
VAVG
16.11km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Plany sobie a wykon sobie.
Mieliśmy ruszyć o 8:00. Grzebanie się sprawiło, że wyruszyliśmy dopiero po 10:00. Jako, że byliśmy zakwaterowani w Biskupinie, zbrodnią byłoby nie odwiedzić muzeum i rekonstrukcji grodu w tej miejscowości. Dojazd zajął chwilkę ale samo zwiedzanie, i to dość ekspresowe, zajęło nam ponad godzinę. Opowiedzieć się nie da. To trzeba zobaczyć. Robi naprawdę wrażenie: chaty, wały, przedmioty z wykopalisk. Opuszczamy muzeum po 11:00 i jedziemy do Żnina. Po drodze ścigamy się kawałek z wąskotorówką. Potem jednak wertepkami docieramy do miasta. Tam wchodzimy na wieżę ratuszową na rynku. Pomieszczenie na drugim piętrze zostało zrekonstruowane w sposób, który sprawia, że ma ono niesamowity klimat. Z muzeum jedziemy jeszcze pod serwis rowerowy gdzie kupuję rozkuwacz. Po konsultacjach z Tomkiem dochodzę do wniosku, że muszę jeszcze wywalić jedno ogniwo z łańcucha aby przestał mi skakać przy deptaniu.
Marcin dopytuje się gdzie jest PTTK w Żninie i tamże się udajemy. Ośrodek nazywa się Przystań Pałucka (o ile nie pokręciłem nazwy). Zjadamy tam pyszny, dwudaniowy obiadek i jeszcze konsultuję się z Tomkiem w sprawie łańcucha.
Potem zabieram się za serwis, wywalam ogniwko i robię test. Jest ok. W końcu ze spokojem ducha mogę się bujać dalej. Wszystko w rowerku działa jak należy.
Ze Żnina uderzamy na Bydgoszcz. Po drodze Marcin stwierdza, że z Sosnowca do Władysławowa wcale nie jest tak daleko. Raptem 3 km. Niby fakt. Od Wielkiego Sosnowca do Władysławowa nie jest daleko. Niestety Sosnowiec nie ten i Władysławowo też nie to. Jedziemy dalej do śluzy na Noteci w Dąbinku. Tu chwila na szamanie, drapanie przymilnego kota i dalej w drogę. Wyjeżdżamy w końcu na Zielonce, gdzie nieco zadziwiamy lokalnych cyklistów lecąc asfaltem tak pod 40 km/h z naszymi betami na bagażnikach. Fajnie się leciało. Niestety potem ruchliwa droga i kluczenie po nieznanym mieście w żółwim tempie. Zakotwiczamy się na dłuższą chwilę pod pomnikiem Kazimierza III Wielkiego.
Focimy się. Potem szukam noclegu, który byłby w naszym zasięgu. Wypada na ośrodek Exploris w Pieczyskach niedaleko Koronowa. Rezerwujemy nocleg i jeszcze chwilę kręcimy się po mieście. Focę co się da ale czasu mało, miasta nie znamy i tak wychodzi z tego foto-misz-masz.
Jedziemy głównie asfaltami bez postojów żeby o jakiejś ludzkiej porze dotrzeć ale czas ucieka i robi się ciemno.
Miejscami da się polecieć wyżej 35 km/h. Niestety cały czas tak się nie da, zwłaszcza po zachodzie słońca i kiedy droga robi się nierówna. Pomny historii z kołem na takich miejscach sporo zwalniałem.
Do Koronowa około 21:30. Szukamy sklepu żeby coś do jedzenia kupić i potem już prosto do Exploris-a. Ku naszemu zaskoczeniu po drodze super ścieżki rowerowe. Szerokie, równiutkie, wzorowo oznaczone i całe kilometry tych ścieżek. Dojeżdżamy nimi niemal pod same drzwi naszego noclegu.
Jutro będziemy chcieli dotrzeć do Kościerzyny. Jeśli zarezerwujemy rano nocleg, to nie będzie odwołania i będzie trzeba rzeźbić aż do bólu.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe
Nad Morze - Dzień 05
-
DST
50.00km
-
Teren
10.00km
-
Czas
02:34
-
VAVG
19.48km/h
-
Sprzęt Merida Matts TFS 100D
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś dzień rowerowy raczej dystansowo skromny. Wystartowany późno ze względu na konieczność odespania i dokonania prania.
Na początek pojechaliśmy do Gąsawa odwiedzić tamtejszy kościół z freskami malowanymi na drewnie. Kościelny opowiedział nam trochę o historii tej świątyni. Zrobiłem trochę zdjęć. Z kościółka jedziemy na stację kolejki wąskotorowej i rzutem na taśmę wsiadamy do pociągu, który przez Biskupin i Wenecję jedzie do Żnina. Po drodze mnóstwo focenia różności: grodu w Biskupinie, pociągu, okolic. Po godzinie docieramy do Żnina.
Na rynku pod muzeum Marcin robi serwis roweru jakiemuś brzdącowi a ja kupuję nową kasetę i łańcuch i robię to samo, co Marcin tylko swojemu rowerkowi. Po poskładaniu oczywiście okazuje się, że coś zmaściłem bo mi łańcuch przeskakuje. Ale najpierw siadamy na obiad w restauracji przy rynku i w międzyczasie zasięgam telefonicznie porady Tomka na temat mojego problemu. Dowiaduję się gdzie nie zasiałem. Po obiedzie jedziemy do parku i tam zabieram się za zabawę rozkuwaczem. Skracam łańcuch ale jeszcze trochę za mało bo w drodze przy 2:1 i 2:2 przeskakuje jak depnę. Poza tym jedzie się zupełnie inaczej niż na starym komplecie kaseta-łańcuch, który miał tak koło 5000 km. Przy okazji wykańczam rozkuwacz i jutro będę musiał nabyć nowy.
Robi się godzina prawie 19:00 i mamy dylematy czy robić trasę Żnin-Biskupin z objazdem czy prosto do Biskupina.
W końcu zaczynamy jednak objazd ale nie wg zaplanowanej trasy tylko od punktu do punktu z opcją, że skończymy jazdę jak będzie już za ciemno.
Po drodze odwiedzamy kolejny kościółek w Świątkowie, gdzie sympatyczny kościelny wpuszcza nas do środka i mamy okazję zrobić kolejne zdjęcia na pamiątkę.
Potem już właściwie tylko gonitwa po polach w stronę Marcinkowa Górnego, gdzie robimy sobie zdjęcie przy pomniku Leszka Białego oraz strzelam foto pałacyku. Potem już zjazd do Gąsawa, zakupy i powrót na kwaterę gdzie Marcin wykonuje potrawy kuchni egzotycznej (konserwa turystyczna z dżemem na kanapce) a ja dłubię wpis.
Ślad z GPS-a uwzględnia też kawałek, który jechaliśmy kolejką wąskotorową.
Freski w drewnianym kościele w Gąsawie.
Pierwszy rzut oka na Biskupin. Z kolejki wąskotorowej.
Wąskotorówką do Żnina.
Żnin. Rynek.
Link do pełnej galerii
Kategoria Kilkudniowe, Serwis