Mamutem na Pilsko
-
DST
118.00km
-
Teren
20.00km
-
Czas
09:10
-
VAVG
12.87km/h
-
Sprzęt Bottecchia Senales Fat Bike
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pierwsza propozycja na weekend to był rajd rowerowy w Mysłowicach, w niedzielę. Ale później Marcin przysłał mi esa z zapytaniem czy bym w górki nie pojechał w sobotę. Dzwonię i gadamy dłuższą chwilę. Pomysł był jechać na Pilsko. :-) Okazja sprawdzić jak Mamutem się po górach śmiga. No trudno odmówić takiej pokusie. Umawiamy się wstępnie. W piątek, jak prognozy były już znane ustalamy, że wsiadamy w pociąg w Katowicach.
Zaczynam dzień wcześnie żeby zdążyć coś wszamać, spakować się i wyjechać z rezerwą czasową. Nie wychodzi. Toczę się dopiero o 5:10. Ale drogi puste, temperatura niezła, nie wieje. Jedzie się dobrze. Pod dworcem jestem równo o 6:00. Chwilę później jest Marcin. Bilety kupujemy do Żywca.
Mieliśmy jeszcze mieć kompana w Tychach ale przy kasie było zamieszanie i się na nasz pociąg nie załapał. Pojedzie następnym. Nasz jest "szybki" i mamy w Żywcu sporo czasu więc idziemy do ciastkarni na kawkę i ciasto. Potem wracamy na dworzec i czekamy na Fabiana. On też będzie jechał na grubym kole. Nawet grubszym niż moje, bo na oponkach 4,8.
Początek to asfaltowy dojazd przez Jeleśnię do Spotoni Wielkiej. Przy ostatnim sklepie robimy zakupy i wbijamy na szlak. Niestety, niemal od razu okazuje się, że jazdy nie będzie. Środkiem szlaku przez sporą część drogi płynie sobie strumyczek. Do tego była zwózka drewna więc ciężki sprzęt rozciapał podłoże. Mozolnie pniemy się z buta zielonym szlakiem. Ale ponieważ dobry wypych nie jest zły, a uczciwa wyrypa musi mieć i takie elementy, więc zupełnie nam to nie przeszkadza.
Kilka odcinków dało się pokręcić ale nie były one zbyt długie. Za to wniosek taki, że jest moc. Grube opony ładnie idą po kamieniach i korzeniach. Jak dla mnie rowerek jest bardziej stabilny. I nie spuszczałem powietrza z ustawień na asfalt. Gdybym jechał na miękkich oponkach to byłoby pewnie jeszcze lepiej. Kiedyś i taką konfigurację przetestuję.
Generalnie plan czasowo nam się rozjechał i jesteśmy dość późno na schronisku. Izotonik dla uzupełnienia płynów i ciepła zupa na rozgrzanie. Trafiamy przy tym postoju na rowerzystów z Sosnowca. Wypytujemy o szlaki, którymi jeździli. Wychodzi na to, że jeszcze są nieprzetarte miejsca po zimowych wiatrołomach.
Zbieramy się do ataku na sam szczyt. Znów prawie nic jazdy. Ścianka taka, że może quadem by dało radę ale rowerem zero szans. Na zjazd chyba też nie. Przynajmniej ja bym się nie odważył.
Szczyt osiągamy dużo później niż zakładaliśmy. Chwilkę dychnięcia, trochę foto i wrzucenie czegoś na ruszt. Kilka razy też służymy pomocą przy uwiecznieniu zdobycia szczytu za pomocą aparatów w komórkach. Ruch jest na szlaku do Pilska całkiem spory. Zgania nas z tej miejscówki szybko rosnąca, ciemna chmura. Na szczęście idzie z tej strony, gdzie nie będziemy zjeżdżać. My lecimy na stronę słowacką. Trochę kropelek nas pogoniło i profilaktycznie pozakładaliśmy "przeciwdeszcze", ale okazało się, że bardziej był strach jak potrzeba.
Zjazd kombinowany. Sporo dało się pojechać ale były też odcinki, gdzie trzeba było obchodzić albo skakać przez drzewa. Niektóre tak blisko siebie, że nie było nawet sensu na siodełko wsiadać więc trochę początkowego zjazdu, to zejście. Do źródełka Dudova już ładnie zjeżdżamy. Tu chwilka przerwy na pojenie i uzupełnienie bidonów i dalej ogień zjazdowy.
Trochę napompowane balony przeszkadzały przy dużej prędkości i musiałem mocno pracować rękoma i nogami, żeby mi obraz nie skakał. Zdecydowanie trzeba luftu upuścić na takie warunki. Ale i tak było zajedwabiście. W jednym miejscu trochę nam się trasa pomerdała i trzeba było wrócić ale to akurat nie był problem, bo było z górki.
Kiedy docieramy do asfaltów słowackich mamy już dość sporo opóźnienie w stosunku do planu. Mieliśmy jeszcze szlakami wbijać się na Krawców Wierch i stamtąd zjechać żółtym do Glinki ale obawialiśmy się, że możemy nie wyrobić się na ostatni pociąg. Tak więc ciśniemy wszystko asfaltami.
Są kozacki zjazdy. Udaje mi się znacznie podbić rekord prędkości na Fatbike-u. Teraz mam go na poziomie 73km/h :-) Przepięknie się leciało. Był też dość ostry, i wcale nie tak krótki, podjazd, z którego znów ładnie się leciało. Od przejścia granicznego cały czas w dół.
W Rajczy jesteśmy minimalnie po czasie pociągu ale podjeżdżamy sprawdzić czy może jednak się nie spóźnił trochę. Nie spóźnił się. Do następnego ponad 1,5h. Trudno. Wracamy do centrum i zasiadamy w pizzerii na ciepły posiłek i jeszcze jeden napój izotoniczny. Potem spokojnie na pociąg.
Tym razem będziemy jechać dłuuuuuugo. Z Fabianem żegnamy się Tychach. Z Marcinem jedziemy do Katowic i potem jeszcze razem do Sosnowca, gdzie żegnamy się po kilku minutach rozmowy. Solo kręcę przez Pogoń do Będzina i dalej najkrótszą drogą do domu. W Gródkowie na chwile przystaję na przystanku i nie zsiadając z rowerka przymykam na minutę czy dwie, oczy. Mózg się lekko resetuje i jakoś dociągam do domu ostatnie 2,5km.
W domu tylko foto stanu licznika z Garmina (bzdurnego bo wliczyło też podróż pociągiem, ale za to czas jazdy i Vmax prawdziwe), rowerek do garażu a ja pod prysznic. Nawet już nie miałem ochoty na izobronka. Nie wiem ile sekund zajęło mi zaśnięcie ale obstawiam, że poniżej 15.
To był piękny dzień. Oczyszczenie przez uczciwe upodlenie. Fajna trasa, super towarzystwo, pogoda dopisała, obyło się bez awarii i kontuzji. Mogę ze spokojem ducha przebimbać niedzielę :-)
Link do pełnej galerii
Niestety, koleje nie są przystosowane do wożenia "grubasów".
Ciśniemy do Sopotni Wielkiej. Nie tylko ja na facie.
Wypych zaczyna się dość szybko. Dobrze, że byłem w trekkingach, bo bardzo to ułatwiło akcję.
Takie przeszkody pojawiły się bardzo szybko.
Dało się jednak czasem też i pokręcić.
Pierwsze widoczki. Niestety było sporo wilgoci w powietrzu i wszystko było zamglone. Ale i tak cudnie.
Niestety były miejsca, gdzie nawet "grubasem" nie dało się podjechać. I to sporo ich było.
Kontrolne przy schronisku przed atakiem na szczyt.
Tu widać, że jest stromo a i tak nie wygląda to tak, jak było rzeczywistości. Zresztą na bardziej stromych odcinkach to bardziej martwiłem się, żeby się nie zsuwać niż żeby zrobić foto.
Zdobyczne, że szczytu.
Potem przylazła chmura i zaczęliśmy ucieczkę na słowacką stronę.
A tam śnieg.
Powywracane drzewa.
Wiatrołomy.
Potem do źródełka nie było czasu na foto bo ręce były potrzebne by się nie zabić na zjeździe.
Słowacka strona.
Wracamy do Polski.
Powrót do Katowic. Znów będzie trzeba oporządzić Mamuta.
W domu jestem już w niedzielę. Dystans błędny bo wliczyło pociąg ale czas jazdy i Vmax prawdziwe. Kaemów był 118.
Kategoria Jednodniowe
komentarze
Miodzio Panie , miodzio ;)
PiszPan co z tem Turbaczem śta ustalyly ? ;)