Akcja "Turbacz"
-
DST
340.00km
-
Teren
40.00km
-
Czas
21:02
-
VAVG
16.16km/h
-
Sprzęt Scott Spark 750
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ślad z małą przerwą (około 5km) bo mi się GPS zwiesił.
Akcja zorganizowana przez Mariusza.
Jeszcze
nim się zaczęło już było wiadomo, że będzie bolało. W sumie cały wyjazd
zajął mi około 32 godzin. Z tego ruchu (bo było też trochę wypychu i
sprowadzania) 21 godzin. Zaczął się po 23:00 w piątek dojazdem na
miejsce zbiórki czyli do Sosnowca. Tam już czekało pierwszych trzech z
ekipy. Po mnie przyjechał jeszcze sam organizator i na końcu jego
imiennik. Ruszamy bez marudzenia oklepaną, prostą i nudną trasą na
Oświęcim. Trzymamy się głównych dróg, które o tej porze są pustawe. W
Zatorze przerzucamy się z "44" na "28" do Wadowic. Tu zaczyna się powoli
przejaśniać. Cały czas trzymając się "28" kręcimy przez Suchą
Beskidzką, Maków Podhalański i Jordanów do Rabki-Zdroju. Niby jasno ale
widoków nie ma bo wszystko tonie we mgle. Tylko na wysokości powyżej
500m ledwo widać słoneczko. W Rabce robimy dłuższy postój. Karmienie,
suszenie ciuchów i czekanie na Marcina. Myśleliśmy, że pojedzie z nami
ale okazało się, że jednak nie. Tośmy mu powiedzieli "kij w oko" i
ruszamy na Turbacz. Droga na górę wypadła nam czerwonym szlakiem. Od
razu solidny podjazd. I tak już prawie na sam szczyt. Gdzieś tak po
drodze razem z Dominikiem zostajemy lekko w tyle. Przy schronisku na
Maciejowej zanęcił nas ustawiany właśnie bar i poświęciliśmy chwilkę na
zimnego browarka. Jakby lepiej się po tym trochę jechało. Na sam szczyt
już bez większych postojów poza tymi na złapanie oddechu. Droga w sumie
nienajgorsza biorąc pod uwagę to, że cały tydzień były regularne burze.
Wprowadzamy jednak dużo. Ponad 140km w nogach sprawia, że niektóre
odcinki są już zbyt dużym wyzwaniem. Przed samym szczytem, podczas
wspinaczki po "schodach" odcina mnie totalnie. Staję, wciągam słodką
bułkę, podziwiam widoki i cykam kilka foto. Jak się okazało, bardzo
dobrze, bo ze szczytu i spod schroniska widoki słabsze. Na szczycie
Domino zdążył już nieco pokimać nim się dokulałem. Robimy foto i
staczamy się do schroniska gdzie chłopaki już pałaszują małe conieco. Z
Dominem idziemy też za obiadem pozwalając sobie przy okazji na kolejnego
browara. Domin zostaje na szczycie a my, po przerwie, ruszamy
niebieskim szlakiem na dół. Asekuracyjnie większość sprowadzam do
miejsca, gdzie już da się jechać po bardziej płaskim. Dystans i wypych
zrobiły swoje i nie czuję się na siłach na pełny zjazd. Zresztą, nawet
gdybym był wypoczęty, też bym się nie zdecydował. Brak umiejętności i za
duży "cykor" ;-) Chłopaki co polecieli przodem powiedzieli potem, że
były dwie gleby. Na szczęście bez złamań więc jedziemy dalej do
Niedźwiedzia i Mszany Dolnej. Tu trochę się motamy. Mariusz próbuje też
kupić nową kasetę bo na starej mu łańcuch przeskakuje ale nic z tego nie
wychodzi i musi się męczyć resztę drogi. Kierujemy się przez Kasinę
Wielką do Myślienic. Zjazdy, podjazdy. Jest fajnie tylko zmęczenie coraz
większe. Po drodze stajemy na kawę i potem kawałek jedzie się lepiej.
GPS usiłuje nas rzucić w stronę Krakowa ale my chcemy ominąć miasto by
nie tracić czasu na przebijanie się przez labirynt ulic. Kierujemy się
na Skawinę. Powoli robi się wieczór i w końcu zachodzi słońce. Trochę
problemu sprawia nam Wisła. Trzeba znaleźć most na drugą stronę.
Przebijamy się w okolicach Tyńca przy autostradzie A4. Tam też niedaleko
na stacji robimy kolejny postój na wciągnięcie kawy. Teraz zależy nam
już tylko na powrocie do domu. Kierujemy się mniej więcej do Trzebini a
pośrednio do drogi "79". Zaczynam padać z braku snu. Kilka razy czuję
jak zasypiam i budzę się w ostatniej chwili przed utratą równowagi.
Zostaję z tyłu co trochę. Kiedy dociągamy wreszcie do "79" kładę się na
moment na chodniku w nadziei na drzemkę. Może nawet z minutę albo dwie
pokimałem ale dalej jest kiepsko. Chłopaki kręcą mocniej i lecą przodem.
Ja zostaję z Mariuszem, który ma trochę problemów z napędem (a pewnie
też i trochę dla towarzystwa został) i w Młoszowej całkiem chłopakom się
odrywamy. Nawet nie mamy z nimi kontaktu bo Mariuszowi padł smartfon a
ja nie mam do nich numerów. Mam nadzieję, że nie czekali na nas i
polecieli szybciej. Ucinam sobie krótki sen na ławeczce w baszcie na
placu zabaw naprzeciw pałacu. Trochę to pomaga i do Chrzanowa jakoś mi
się jedzie. Głównie dlatego, że muszę się rozgrzać. Potem znowu mam
problem ze snem. Męczy mnie co trochę i zatrzymuję się dość często
spowalniając Mariusza. W okolicach Jaworzna robi się dzień. Tu też
wiesza mi się GPS, którego resetuję w Mysłowicach. Kiedy docieramy do
Sosnowca żegnam się z Mariuszem. Nie ma sensu żeby jeszcze przy mnie
marudził jak praktycznie stoi już obok własnego łóżka. Ja na chwilę
przysiadam na przystanku i mrużę oko. Niewiele to pomaga. Do Będzina
wlokę się co 2-3 przystanki autobusowe przystając na moment. Nawet już
ścieżką rowerową jedzie mi się kiepsko i co chwila mnie znosi na bok. W
lasku grodzieckim rozciągam się na ławeczce i ucinam sobie ponad
półgodzinną drzemkę, a właściwie to kamienny sen. Komary miały na mnie
używanie. Od tego miejsca jednak jedzie mi się już całkiem dobrze i do
domu docieram bez postojów. W domu jestem nieco po 7:00 zmordowany
gorzej niż koń po westernie. Rowera już nie mam sił czyścić. Jedynie
zdobywam się jeszcze na wrzucenie ciuchów do pralki, szybki prysznic i
coś na ząb. Potem cała reszta niedzieli to spanie i jedzenie na zmianę.
Wieczorem czuję się już trochę bardziej jak człowiek.
Wyrypa prima
sort. Fizycznie przejechać taki dystans to dla mnie nie problem.
Kłopotem jest brak snu przez tak długi czas. Dodatkowo start przed
północą czyli nieprzespany okres kiedy organizm jest przyzwyczajony do
spania. Krótkie drzemki po południu to za mało. Następną trzysetkę,
jeśli kiedykolwiek odważę się jeszcze taką zaatakować, to tylko i
wyłącznie jak start będzie w okolicach 5:00-6:00 tak, by mieć za sobą
przespaną noc. Teraz czas na regenerację czyli jazdy tylko komunikacyjne
bo w sobotę start na Kotlinę Kłodzką.
Pierwsze foto, pierwsze oznaki dnia.
Słońce usiłuje przebić się przez mgły.
Dłuższy popas w Rabce.
A potem już w końcu górskie widoczki.
Schronisko na Maciejowej. "Za winklem" odkryliśmy bar.
Wypychu było niemało.
Ale dało się też czasem korbą zakręcić.
Tu mnie odcięło. W sumie dobrze bo widoczek piękny.
Punkt zwrotny akcji.
Tu chwilę pomarudziliśmy (obiad, browar, regeneracja).
Potem długo były ładne widoczki.
Link do pełnej galerii
Kategoria Jednodniowe
komentarze
A zdjęć co się nakradłem ....o ho ho ;P